Samospalenie Smoków - Porto 0-5 Liverpool
W cieniu wielkiej wojny hiszpańsko-francuskiej, na Estádio do Dragão w Porto gospodarze podejmowali ekipę The Reds. Po Liverpoolu można było spodziewać się absolutnie wszystkiego - i właśnie w tym swoich szans upatrywali Portugalczycy. Co mogły jednak zrobić popularne Smoki, gdy ofensywne trio angielskiej drużyny jest tak znakomicie dysponowane, w przeciwieństwie do ich formacji defensywnej?
Do meczu FC Porto przystępowało bez trzech ważnych zawodników - kontuzjowanych Danilo Pereiry i Aboubakara oraz zawieszonego za czerwoną kartkę Felipe. Liverpoolowi brakowało tylko pauzującego Emre Cana. Mimo to początek meczu wcale nie wskazywał na pogrom gospodarzy. W pierwszym kwadransie The Reds bez pomysłu rozgrywało piłkę czterdzieści metrów od bramki rywali. Wtedy też jedną z niewielu dobrych okazji mieli piłkarze Porto - po tradycyjnej dla Liverpoolu chwili dekoncentracji swoją szansę miał Otavio. Jego strzał w ostatniej chwili wślizgiem zablokował Dejan Lovren, dzięki któremu piłka przeszła tuż nad poprzeczką. Od tego momentu kontrolę zaczęli przejmować goście. O ile pierwszą poważną sytuację zmarnował Salah, szukając podania do Firmino, o tyle kilka minut później nie było już czego zbierać. Podwójny błąd zaliczył golkiper Smoków Jose Sa, który najpierw niecelnie wyrzucił piłkę, a po kilkunastu sekundach przepuścił strzał Sadio Mane pod pachą, pozwalając piłce wturlać się do bramki.
Niewiele, bo ledwie cztery minuty, trzeba było czekać na drugą bramkę. Błysnął prowadzący pod względem ilości asyst w tegorocznej edycji Ligi Mistrzów James Milner - najpierw odebrał piłkę, później zwiódł dwóch rywali i oddał kąśliwy strzał prosto w słupek. Futbolówka trafiła jednak pod nogi Mo Salaha - a ten, żonglując ją, ośmieszył próbujących rozpaczliwie ratować sytuację golkipera i obrońcę gospodarzy, po czym wpakował ją do bramki. Wynik 2-0 utrzymał się do przerwy - szansę tuż przed przerwą miał jeszcze Soares, ale przestrzelił.
W drugiej połowie Liverpool postanowił tym razem nie pozostawiać wyniku losowi, starając się szybko zamknąć mecz. Udało się to w 53 minucie, kiedy to po nieudanym rzucie rożnym rywali ofensywne trio The Reds przeprowadziło błyskawiczny kontratak, zakończony dobitką do pustej bramki przez Mane. Szesnaście minut później było już 4-0 - kolejna szybka akcja Liverpoolu po odbiorze Senegalczyka przyniosła gola Roberto Firmino. Drugą asystą popisał się James Milner, przytomnie wycofując piłkę w kierunku Brazylijczyka. Aktu zniszczenia zdemotywowanych Portugalczyków dopełnił po raz kolejny Mane, kompletując hat-tricka. Przy okazji zdobył on najpiękniejszego gola spotkania, pokonując Jose Sa strzałem z dystansu w dolny róg bramki.
Taki Liverpool - piorunująco szybki i skuteczny - chciałoby się oglądać jak najczęściej. Oglądanie drużyny Kloppa w najlepszej formie sprawia przyjemność nawet dla neutralnego kibica. Tylko cud mógłby pozbawić Anglików awansu do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, w którym nie grali od dziewięciu lat. Jeśli uda im się podtrzymać obecną formę - będą czarnym koniem i niewygodnym rywalem dla największych klubów Europy.