Derby Madrytu, o których warto zapomnieć
Obfita w smakowite, futbolowe kąski sobota miała zakończyć się prawdziwym daniem głównym. Atletico podejmowało Real Madryt. Obie drużyny desperacko potrzebowały zwycięstwa, by podhaczyć się pod uciekającą im gwałtownie Barcelonę. Mecz jednak nie zakończył się tak, jak chciałaby którakolwiek z ekip. Najbardziej cieszyli się dziś właśnie w stolicy Katalonii.
Co prawda nie zobaczyliśmy gola w pierwszej połowie, ale nie oznacza to, że nie było ciekawie. No dobra, raczej nie było ciekawie. Wynik bardzo szybko mógł otworzyć Correa. Po koncercie komicznych kiksów piłka spadła mu pod nogi i w sytuacji sam na sam... skompromitował się. Mógł zrobić wszystko, łącznie z podaniem do Koke, ale delikatną podcinką posłał piłkę metr od bramki. Real z kolei kompletnie nie mógł sobie stwarzać sytuacji w typowy dla siebie sposób. Ronaldo i Benzema zostali wyizolowani. Jedyna klarowna sytuacja została wykreowana przez zdecydowane wejście Kroosa z środka pola. Przy wykończeniu zabrakło jednak precyzji. Choć kila godzin temu oglądaliśmy Derby Londynu, to dopiero Hiszpanie pokazali nam, jak łatwo ambicja może przerodzić się w agresję. Co prawda w pierwszej połowie zostały pokazane tylko dwie żółte kartki, ale spokojnie mogło ich być więcej, bo zawodnicy nie dawali sobie żadnej taryfy ulgowej.
Druga połowa wyglądała podobnie. Dużo walki i gryzienia trawy, prawie że siebie nawzajem, ale nie wiele konkretów z gry. Najlepsza okazję miało Atletico. Torres pięknie odegrał piłkę do Gamerio, który co prawda przelobował piłkę nad interweniującym Casillą, ale gola nie zdobył, bo z linii bramkowej wybił ją Varane'a. Chwilę później mieliśmy małą kontrowersję, Ronaldo blokował w polu karnym strzał jednego z Colchoneros, ale pomimo wyraźnej presji ze strony gospodarzy, arbiter nie wskazał na wapno. Wydaje się, że to dobra decyzja i ręki nie było. Jeśli zaś chodzi o Real to posucha była porównywalna do tej z pierwszej połowy. Znów najaktywniejszy był Kroos, który podłączał się do akcji, a także próbował strzelać z dystansu.
Niemniej jednak wynik 0-0 wskazuje na to, że w obydwu drużynach czegoś zabrakło. Jeśli mam być szczery, moim zdaniem kluczowym elementem dla Realu byłaby obecność Asensio od pierwszej minuty. Hiszpan dostał zaledwie kwadrans czasu boiskowego, a to za mało, by móc się wykazać. Kompletnie niewidoczni byli też zawodnicy stricte ofensywni, jak Ronaldo i Benzema, którzy nie byli w stanie wziąć na siebie ciężaru gry. Tak tylko przypomnę, że Morata dziś z bramką i asystą. Poza tym, jeśli spojrzymy na statystyki, zobaczymy, że Real był po prostu bandą leniuszków. Najaktywniejszy Gabi, miał przebiegnięte półtora kilometra więcej, niż najbardziej rozbrykany z Galacticos, Casemiro. Jednak to, że Rojiblancos byli bardziej aktywni, nie znaczy, że cokolwiek im to dało. Tu również brakło kreatywności, co widać po akcjach, które niejednokrotnie były tak siermiężne, że można było ich pomylić ze Stoke i to nie tylko przez barwy. Podsumowując, dzisiejsze derby Madrytu można uznać za nieodbyte i spokojnie o nich zapomnieć. Kto nie oglądał, ten był prawdziwym zwycięzcą.