Trzeba było iść na grzyby, czyli sobotnia nuda na Anfield
Ósma kolejka Premier League miała zacząć się z najwyższego C z możliwych. W sobotnie południe Liverpool podejmował u siebie Manchester United. Szlagier jakich mało, spotkanie z historią, mecz na który czeka się cały rok. No, to wygląda na to, że jeszcze trochę na niego poczekamy.
W meczu nie działo się bowiem prawie nic. Liverpool był jedyną drużyną, która starała się atakować, ale Mourinho zaparkował busa bezbłędnie, równiutko między słupkami. Podopieczni Kloppa mieli z gry znacznie więcej, stwarzali okazje i robili to w efektowny sposób. Zwykle jednak brakowało kropki nad "i". Albo pod nogi strzelcowi rzuciło się trzech zawodników Czerwonych Diabłów, albo brakło dokładności, albo na wysokości stawał hamulec ręczny wyżej wspominanego busa, David De Gea.
Intencje Portugalczyka można było poznać już po samej wyjściowej jedenastce. 5 obrońców i dwóch szeroko ustawionych skrzydłowych, to jasny sygnał, że United będzie nastawione na kontry. Faktycznie było, tylko że one nie miały miejsca. O ofensywie Czerwonych Diabłów nie można nic napisać, zdanie zaczynałoby się i kończyło kropką. Defensywa jednak funkcjonowała poprawnie, a można to stwierdzić po tym, że Liverpool wielokrotnie wystawiał ją na próbę.
Trudno powiedzieć, czy którakolwiek ze stron może być zadowolona z wyniku. Klopp na pewno może się cieszyć, że jego zespół stwarza szanse, ale demony przeszłości, w postaci nieskuteczności znów go nawiedziły. Z kolei Mourinho może czuć się usatysfakcjonowany ze swoich umiejętności parkowania, ale na następny raz warto byłoby rozważyć chociaż próbę zagrania w piłkę. Największymi stratnymi są wszyscy ci, którzy ten mecz oglądali. Ledwie parę razy można było zachwycić się jakimś podaniem The Reds, niczym innym w tym spotkaniu. Trzeba było zostać przy Trudnych Sprawach albo iść na grzyby, choć te i tak są pewnie już wybrane przez waszego "somsiada"