Udane przełamanie mistrza Polski w Lubinie. Po meczu Zagłębie - Legia
Przerwa reprezentacyjna za nami, więc przyszedł czas na Lotto Ekstraklasę, która bezapelacyjnie jest dużo ciekawsza od tej całej reprezentacji, która doznaje upokorzenia za upokorzeniem. Tu przynajmniej może wygrać każdy, a tam? Z Portugalią porażka, z Włochami porażka, z Czechami porażka i ... ostatni mecz przeciwko Portugalczykom zakończony fartownym remisem. Oglądając takie badziewie, aż chce się płakać. Na szczęście wraca ukochana, największa, niezawodna, najpiękniejsza Lotto Ekstraklasa, która z pewnością doda nam wiele emocji.
Pomimo tego, że spodziewałem się naprawdę niezłego widowiska, to po raz kolejny dostałem jakiegoś placka. Spotkanie, które przynajmniej na papierze zapowiadało się ciekawie okazało się zwykłą kaszaną. Zanim jednak przejdę do opisywania tego meczu, standardowo przedstawię składy, w jakich wystąpiły obie drużyny, a prezentowały się one następująco:
Legia: Majecki - Vesović, Remy, Wieteska, Hlousek - Cafu, Martins (81' Philipps), Kucharczyk, Nagy, Szymański (62' Carlitos) - Kulenović (70' Hamalainen)
Zagłębie: Hładun - Kopacz, Dąbrowski, Guldan, Balić - Matuszczyk, Jagiełło, Starzyński, Pakulski (60' Mares), Bohar - Tuszyński (75' Janoszka)
Godzina 15:30, pierwszy gwizdek arbitra - Pawła Gila. Poszli! O ile początek spotkania był naprawdę słaby, a gra toczyła się głównie w środkowej części boiska, to na pierwszą bramkę nie musieliśmy długo czekać. Już w 9. minucie wynik meczu otworzył William Remy, który wykorzystał zamieszanie w polu karnym i umieścił piłkę w siatce. To jest właśnie Lotto Ekstraklasa. Może dziać się nie wiele, a bramki i tak będą padać. Wróćmy jednak do meczu, gdyż, zaledwie cztery minuty po trafieniu Francuza, bliski odpowiedzi był Saša Balić. Reprezentant Czarnogóry po bardzo dobrym dośrodkowaniu z rzutu wolnego, minimalnie minął się z piłką i wciąż mieliśmy 1:0.
Niestety po tej akcji włączył się „syndrom Ekstraklasy” i znów zaczęło się bezsensowne klepanie piłki, które zamiast przynosić jakiekolwiek korzyści, powodowało senność. I musieliśmy tak czekać aż do 36. minuty spotkania, kiedy to po bardzo dobrym dośrodkowaniu Filipa Starzyńskiego, niemożliwego dokonał napastnik „Miedziowych” - Patryk Tuszyński. 28-latek wręcz po profesorsku zmarnował stuprocentową sytuację, nie trafiając do bramki z 3 metrów. Jak się okazało, była to ostatnia tak klarowna sytuacja w pierwszej części spotkania i po 45. minutach prawdziwej nudy mogliśmy się udać na 15-minutowy odpoczynek.
Wyżej wspomniana przerwa minęła szybciej niż się spodziewałem i przyszedł czas na kolejne 45 minut męczarni. Jednak jak to się mówi „nie oceniaj książki po okładce”, tak teraz powinienem powiedzieć „nie oceniaj meczu po pierwszej połowie”, gdyż druga odsłona spotkania pomimo tego, że nie była jakaś fenomenalna, to pierwszą przebiła znacznie. W pierwsze 10 minut zobaczyliśmy znacznie więcej niż przez całą pierwszą odsłonę. Niezłe okazje mieli Filip Jagiełło, Damjan Bohar i Saša Balić, lecz za każdym razem na przeszkodzie stawało albo brak szczęścia, albo bardzo dobrze dziś dysponowany Radosław Majecki.
Minuty mijały, a Zagłębie tworzyło sobie kolejne okazje, lecz wciąż brakowało tego najważniejszego, czyli bramki. Wraz z upływem czasu do głosu doszła również Legia, która także miała swoje okazje. Najgroźniejsze to z pewnością uderzenia Nagy'ego, Andre Martinsa i Carlitosa, którym podobnie jak piłkarzom Zagłębia brakowało szczęścia. Niestety skończyło się jedynie na próbach i do końca spotkania nie zobaczyliśmy już żadnych bramek.
Dzięki temu zwycięstwu Legia przełamała serię jednego meczu bez zwycięstwa i jest coraz bliżej powrotu na upragniony fotel lidera. Zagłębie natomiast nie zwyciężyło po raz 9 z rzędu, czego skutkiem jest dopiero 12. pozycja i coraz mniejsza przewaga nad strefą spadkową. Jak widać trener - Ben van Dael nie wniósł zbyt wiele do zespołu i wielce prawdopodobny jest fakt, że już niebawem będzie musiał się pożegnać z tym stanowiskiem.