Kończ waść, wstydu oszczędź - Puchar Króla
Dosłownie przed chwilą skończył się ostatni dzisiaj już mecz w Pucharze Króla. Wprawdzie dzisiaj odbyły się tylko trzy spotkania, ale mieliśmy niespodzianki, mieliśmy nudy, mieliśmy coś, co Xavi lubi najbardziej. Ale co mam przez to na myśli, to może wyjaśnię Wam poniżej.
Athletic Club - Sevilla
Składy
Athletic: Simon - Balenziaga, Nunez, Alvarez, Capa - San Jose, Iturraspe - Cordoba (Williams), Guruzeta, Susaeta (de Marcos) - Aduriz (Muniain)
Sevilla: Soriano - Mercado, Kjaer, Carrico - Promes, Mesa (Banega), Amadou, Vazquez (Sarabia), Arana - Nolito, Silva (Ben Yedder)
Co tu dużo opowiadać. Spotkała się mocno rozpędzona Sevilla, z mocno ambitnymi chłopakami z Andaluzji. Ale jak to się mówi, że chłopaki są tylko w agencjach towarzyskich, to dali się przez kandydatów do mistrzostwa, zrobić jak chłopaki do towarzystwa. Skąd takie mocne słowa z mojej strony? Już w 6 minucie dali się pokonać przez Nolito, po ładnej asyście Franco Vazqueza. Przez zdecydowaną większość czasu, drużyną z większym posiadaniem piłki i większą ilością okazji był Athletic, ale z tej dominacji wyszło jedynie tyle, że krótko po wznowieniu gry po przerwie, strzelili bramkę wyrównującą. Aż przypomina się Xavi, który tak naiwnie myślał, że posiadaniem piłki, jesteś w stanie wygrać mecz. Wydawało się, że złapali wiatr w żagle i pójdą za ciosem. Szybko, bo 4 minuty później, ostudził Andre Silva, który łatwo pokonał Simona. Na dokładkę i wisienkę na torcie, dobił ich Joker, bo nie minęło 10 minut od pojawienia się Ben Yeddera na boisku, a ten ustalił wynik spotkania na 3:1.
Athletic 1:3 Sevilla
Real Betis - Real Sociedad
Składy
Real Betis: Robles - Guerrero, Bartra, Mandi, Barragan - Carvalho, Joaquin (Boudebouz), Guardado (Tello), Lo Celso, Canales - Sanabria (Moron)
Real Sociedad: Rulli - Hernandez, Llorente, Le Normand (Moreno), Zaldua - Zubeldia, Zurutuza (Merino), Juanmi, Sangalli (Januzaj), Oyarzabal - Bautista
Spotkały się dwa Reale, zabawy nie było wcale
Liczyłem na jakieś gole, takie mecze ja pie...
Taki krótki wierszyk na poczekaniu sobie wymyśliłem. Ale to tylko dlatego, że był on prawdopodobnie bardziej pasjonujący niż ten mecz. Serio, mnie trudno jest uśpić podczas meczu, ale tutaj była to walka między ciałem a duszą. Teraz pewnie odezwą się złośliwi, że przecież obie drużyny oddały po kilkanaście strzałów. Tak, z tym że na 26 takich strzałów, tylko 9 doturlało się do bramki. A przecież ten mecz miał w sobie nie lada potencjał. Real Sociedad, który przecież po ostatniej spektakularnej wygranej 2:0 z Realem Madryt, powinni pójść za ciosem i szczególnie w pucharze, pokazać, że nawet tutaj są w stanie być groźni. Tak jednak nie było. Dali się zepchnąć Betisowi na swoją połowę, a sam Betis starał się posiadaniem piłki zabić grę. Nie piszę nic o bramkach, bo takowe nie padły.
Real Betis 0:0 Real Sociedad
Levante - FC Barcelona
Składy
Levante: Aitor - Chema (Jason), Postigo, Cabaco - Simon, Campana, Prcic, Coke - Rochina (Doukoure), Mayoral, Boateng (Morales)
Barcelona: Cillessen - Murillo, Busquets, Chumi (Lenglet)- Semedo, Alena, Vidal, Miranda (Roberto) - Malcom (D. Suarez), Dembele, Coutinho
Spójrzcie jeszcze raz na tytuł artykułu. W tym meczu znajdziecie odpowiedź na pytanie, dlaczego akurat ten cytat wybrałem. W skrócie, Barcelona sfrajerzyła a Levante grało piękną piłkę. Przez całą drugą połowę, modliłem się, aby ten mecz już się dla biednych gości skończył. A miało być tak pięknie. Mieli się po nich przejechać, zrobić swoje i wrócić do ciepłej Katalonii. Mieli, jakby mieli mózg zamiast styropianu. Ale dobra, żeby nie było, że się czepiam, tak, wiem że było sporo młodych, że Valverde wymieszał ze sobą 3 różne garnitury i było widać wyraźny brak zgrania czy asekuracji. Było to widać już po niespełna 4 minutach, kiedy kapitalną wrzutkę wykorzystał Cabaco, który z najbliższej odległości wpakował piłkę głową do siatki. Błąd tutaj popełnił Sergio Busquets, zupełnie tracąc krycie na obrońcy gospodarzy. Strata bramki nie zrobiła jednak dużego wrażenia na Barcelonie, i starali się robić tak, jak robi 1 drużyna. Jednak znowu obudził się brak Messiego i brak automatyzmów w dograniach, co mądrze wykorzystało Levante...pakując frajerom drugą bramkę, tym razem autorstwa Mayorala. Zaznaczę, że teoretycznie był na przegranej pozycji, bo piłka za bardzo odskoczyła mu na bok, ale i tak, liczy się drugie oczko na tablicy wyników. Druga bramka nieco pobudziła Dumę Katalonii do czynów, jednak z tych czynów niewiele wynikało. Po przerwie boisko opuścił słaby dzisiaj na boisku Miranda, ale jak na 18 lat, ani dupy nie urwało, ani nie skazywałbym go na pożarcie, bo byli gorsi jak np Chumi, który nie mam pojęcia, jak się tam znalazł ale ok. Gramy dalej, jest druga połowa, Barcelona wyraźnie rosła w siłę. Wydawało się, że bramka kontaktowa, czy też nawet wyrównanie wisi w powietrzu, jednak tak się nie stało, do czasu. Przez ponad 70 minut dużo przyjemniej oglądało mi się Levante, które lubi pokonywać niespodziewanie, lepszych od siebie. Dopiero w 85 minucie, ładnym solo popisał się Denis Suarez, który musiał zostać zatrzymany nieprzepisowo w polu karnym i sędzia podyktował jedenastkę. Do wapna podszedł Coutinho i co prawda bramkarz wyczuł intencje, ale na szczęście nie wybronił strzału Brazylijczyka. Mamy 2:1 i w rewanżu na Camp Nou wystarczy skromne 1:0, chociaż wiem, że stać ich na więcej...no i z lepszym składem.
Levante 2:1 FC Barcelona