Bale nie chce być kartą przetargową
Wczoraj pisałem o tym, że Gareth Bale ma się stać nową walutą. Nie chodziło mi tu bynajmniej o to, że Walijczyk zostanie zutylizowany i sprasowany w banknot. Skrzydłowy miał po prostu być częścią zapłaty za jednego z dwóch piłkarzy grających obecnie w Londynie. Real ma przecież chrapkę na Edena Hazarda i Christiana Eriksena. Obaj panowie mieli kosztować przynajmniej po 100 milionów euro, a "Królewscy" nie do końca chcieli płacić te sumy w gotówce. To w końcu mnóstwo pieniędzy, nawet jeśli mówimy o budżecie "Galaktycznych". Bale miał być więc idealną kartą przetargową. Prawdopodobnie udałby się do błękitnej części Londynu, gdyż tam bezpośrednio mógłby zastąpić Hazarda, a za Eriksena do środka pomocy raczej by nie wszedł. Pomysł wydawał się genialny, ale wychodzi na to, że nie dojdzie do skutku, bo nogą tupnął sam Walijczyk.
Hiszpański "AS" podał, że Bale absolutnie nie zgodzi się na bycie kartą przetargową ani jakąkolwiek inną formą zapłaty. Podobno nie chce wracać do Londynu, bo w Madrycie żyje mu się dobrze, nawet jeśli nie gra i jest wyśmiewany. Według źródła ma zamiar dotrwać do końca swojego kontraktu, który łączy go z klubem do końca czerwca 2022 roku i dopiero wtedy będzie zastanawiał się nad swoją przyszłością. Trudno mu się dziwić. Bale jest obecnie jednym z najlepiej zarabiających piłkarzy w Europie. W Londynie prawdopodobnie nie zaoferowaliby mu takich pieniędzy. Jeśli ma je inkasować za bycie kontuzjowanym i za siedzenie na ławce, to mu to pasuje. Przecież w Premier League wymagaliby od niego biegania i mało tego, asystowania oraz strzelania goli. Obecnie Walijczyk robi to tylko okazyjnie, więc pewnie nie mógłby się przyzwyczaić do nowych obowiązków.
Real ma więc poważny problem. Nie dość, że będzie musiał za swoje cele zapłacić gotówką, to jeszcze nie zwolni im się miejsce w budżecie na pensje dla tychże zawodników, bo wciąż wybitnie bajońską tygodniówkę będzie inkasował Bale. Kto by pomyślał jeszcze kilka lat temu, że Walijczyk będzie źródłem tylu problemów?