Epicki wieczór na Etihad Stadium - echa meczu Manchester City - Tottenham
Paździerze na tym etapie Ligi Mistrzów zdarzają się wyjątkowo rzadko - generalnie drużyny prezentują na tyle wysoki poziom, że ćwierćfinałowe mecze Champions League ogląda się z wielką przyjemnością. Niewątpliwie tydzień temu na nowym White Hart Lane mieliśmy przykry wyjątek - po beznadziejnym meczu Tottenham pokonał Manchester City 1:0. Było jasne, że piłkarze obu drużyn muszą dzisiaj dać naprawdę dobre show, żeby zmazać tamtą plamę. I dali - prawdopodobnie jeden z najlepszych meczów od momentu powstania tych rozgrywek.
Składy:
Manchester City: Ederson - Walker, Laporte, Komapny, Mendy (Sane 84') - Gundogan, David Silva (Fernandinho 63'), De Bruyne - Bernardo Silva, Aguero, Sterling
Tottenham: Lloris - Trippier, Alderweireld, Vertonghen, Rose (Sanchez 91') - Wanyama, Sissoko (Lloretne 41') - Lucas (Davies 82'), Alli, Eriksen - Son
Manchester City od początku przycisnął gości, czego efektem było szybko objęte prowadzenie. Piłkę na skraju pola karnego dostał Raheem Sterling, który ściął do środka i oddał kapitalny strzał po długim rogu bramki Edersona. Spory kamyczek do ogródka należy wrzucić Kieranowi Trippierowi, który w ogóle nie przeszkadzał swojemu koledze z reprezentacji w przeprowadzeniu tej akcji. To jednak był dopiero początek uprzejmych zachowań w tym meczu - na kolejne koleżeńskie gesty zdecydował się Aymeric Laporte. Najpierw wybił piłkę wprost pod nogi Heung-Min Sona, który z łatwością pokonał Edersona, a 3 minuty później zwyczajnie oddał futbolówkę Christianowi Eriksenowi. Duńczyk podał do Sona, a świetnie dysponowany dzisiaj Koreańczyk kapitalnym strzałem wyprowadził "Koguty" na prowadzenie. Twitter nie miał jednak wątpliwości, komu w głównej mierze Tottenham zawdzięcza te bramki...
To jednak nie koniec szalonego rollercoastera. Minutę po bramce Sona mieliśmy już 2:2, a autorem bramki był Bernardo Silva. Podobna sytuacja jak z golem Sterlinga - absolutnie niekryty Portugalczyk oddał strzał, który po rykoszecie od Danny'ego Rose'a wpadł do bramki bezradnego Hugo Llorisa. 11 minut, 4 bramki. I to nie był koniec - w 21. minucie po świetnej zespołowej akcji i kolejnej asyście Kevina De Bruyne swoją drugą bramkę dołożył Sterling. Nie będę się silił na wyszukane sformułowania czy metafory, po prostu oddam głos obserwatorom, w myśl zasady "Vox populi, vox Dei".
Po drugiej bramce Sterlinga mecz nieco się uspokoił - z naciskiem na "nieco". Ciągle tempo było bardziej żywe niż akcja w "Zemście Sithów", jednak nie mieliśmy już do czynienia ze zbyt wieloma okazjami. Mecz ponownie ruszył z kopyta w drugiej połowie - znowu mieliśmy niezliczoną ilość sytuacji podbramkowych - wystarczy wspomnieć o groźnym strzale De Bruyne, który kapitalnie obronił Lloris lub o główce Fernando Llorente, przy której czujność zachował Ederson. Pomyślicie sobie - ale jak to, tak bez bramek? Spokojnie, bramka też była. Ponownie w roli głównej De Bruyne, który kapitalnie zagrał do Aguero, a Argentyńczyk w swoim stylu po krótkim rogu pokonał bezradnego Llorisa. W tym momencie to Manchester City był w półfinale Ligi Mistrzów. Sporo kontrowersji wywołała postawa francuskiego bramkarza w tej sytuacji:
Mówiąc szczerze, nie do końca zgadzam się z taką oceną Llorisa. Owszem, strzał został oddany po krótkim słupku, jednak był tak mocny i precyzyjny, że Francuz naprawdę nie miał nic do gadania. W mojej opinii nie można absolutnie winić tutaj 30-letniego golkipera "Spurs".
No dobra, myślicie, że to był koniec emocji? Nic z tych rzeczy. W 73. minucie po dośrodkowaniu z rzutu rożnego trzecią bramkę dla Tottenhamu biodrem strzelił... Fernando Llorente. Dobrze czytacie: Fernando Llorente. Biodrem. Ponownie nie popisał się Laporte, który dał się uprzedzić Hiszpanowi. Sędzia Cekir przez moment wywołał nadzieję w sercach kibiców gospodarzy, sprawdzając tego gola na monitorze, jednak nie dopatrzył się żadnych nieprawidłowości i bramkę uznał. Ponownie w półfinale znalazł się Tottenham. I tak było do trzeciej minuty doliczonego czasu gry kiedy gola zdobył Sterling. Już na stadionie zapanowała euforia, już Guardiola szalał przy linii, aż nagle sędzia podniósł rękę. Spalony, nie ma bramki, Tottenham w półfinale.
Właściwie nic nie trzeba dodawać - oglądaliśmy niesamowite, nieprzewidywalne, przepełnione emocjami i bramkami widowisko. O tym meczu będzie się mówiło przez lata, nie mam co do tego wątpliwości. "Koguty" osiągają historyczny sukces - po raz pierwszy w rozgrywkach Ligi Mistrzów melduje się w półfinale, gdzie czeka już na nich rewelacyjny Ajax. Świetne zawody rozegrał Son, dobrze dysponowany był Dele Alli, Eriksen nie licząc błędu w ostatnich minutach również prezentował się świetnie. A Manchester City? Nie ukrywam, szkoda mi nieco "Obywateli" bo zagrali dzisiaj świetne spotkanie, ale mieli w swoich szeregach sabotażystę w postaci Laporte. Jednak nawet nie postawa Baska jest główną przyczyną odpadnięcia "The Citizens" - przede wszystkim cieniem kładzie się fatalny pierwszy mecz w Londynie. Pep Guardiola kontynuuje swoją słabą passę w Champions League - już po raz 7 z rzędu kończy te rozgrywki przed finałem. To spora rysa na jego wizerunku absolutnego perfekcjonisty.
Abstrahując jednak od statystyk Pepa, należą się wielkie podziękowania dla piłkarzy obu drużyn - pokazaliście, dlaczego wciąż kochamy ten sport. I będziemy kochać aż do ostatnich dni.
Manchester City - Tottenham 4:3 ( Sterling 4', 21', Bernardo Silva 11', Aguero 59' - Son 7', 10', Llorente 73')