Sepktakl z genialnym zwrotem akcji
Półfinały Ligi Mistrzów miały rozpocząć się starciem, które choć zapowiadane było na to gorsze, wcale nie musiało takie być. To nie spotkanie faworytów, ale zespołów, które chyba najbardziej zasłużyły sobie na ten etap. Oba były w stanie ograć wyżej notowanych rywali, dlatego ten bój zapowiadał się wyśmienicie. Czy Liverpool zaczął tak samo dobrze, jak z Manchesterem City? Może Romie znó brakowało szczęścia, jak w pierwszym meczu z Barceloną? Kto był po prostu lepszy? Przekonajmy się.
Mecz zaczął się spokojnie, w pierwszych minutach najciekawszym wydarzeniem była awaria chorągiewki sędziego liniowego. Mecz jednak dosyć szybko przejął show i to głównie za sprawą Liverpoolu. Roma atakowała bowiem sporadycznie i bardzo schematycznie, wrzucają piłkę na Dżeko. The Reds zaś stwarzali sobie sytuacje na wszelakie sposoby. Sam Mane miał trzy, z czego jedna zakończyła się bramką, ale sędzia uniósł sprawną już wtedy chorągiewkę. Żadnej taryfy ulgowej swoim byłym kolegom nie dawał też Salah. Egipcjanin najpierw został wybroniony przez Alissona, ale potem z podobnej pozycji, choć dalszej odległości, strzelał już w samo okienko. Tego nie wybroniłby nawet Janusz Jojko. Tuż przed przerwą Liverpoolczycy przeprowadzili bardzo prostą kontrę. Salah zgrał piłkę do Firmino, ten troszkę ją podciągnął i zagrał w uliczkę do tego pierwszego, który podciął piłkę nad interweniującym Alissonem i zdobył kolejnego gola. Aż dziw bierze, że Roma dała się zaskoczyć tak oczywistym zagraniem. Firmino nie miał bowiem innych możliwości do zagrania. Jeśli Roma chce sobie oszczędzić nerwów i dać szansę w Rzymie, musi w drugiej połowie wyjść z innym nastawieniem. Jeśli im się to nie uda, Liverpool się po nich przejedzie.
Pierwsza część drugiej połowy kompletnie na to nie wskazywała. Roma gubiła się w obronie jeszcze bardziej, czego efektem były trzy gole Liverpoolu. Przy dwóch z nich asystował Salah, który robił, co chciał z obrońcami Giallorossich, a mimo to nikt nie wpadł na to, by go podwoić. Mane i Firmino wbijali piłkę do bramki z najbliższej odległości, można było odnieść wrażenie, że oglądamy Manchester City. Mieliśmy wynik 5-0 i wiele prognostyków, by sądzić, że The Reds dołożą kolejne gole, a mecz skończy się rekordowym wynikiem. Wtem, coś się w Romie obudziło. Nainggolan obsłużył Dżeko idealną piłką. Bośniak przyjął sobie ją na klatkę i z bliskiej odległości wpakował do siatki. Chwilę potem Belg strzelał z dystansu a w bramkarza bawił się Milner. Sędzie podyktował karnego, którego ze stoicki spokojem wykorzystał Perotti.
Wiem, że to tani i prosty tekst, ale ten mecz naprawdę był jak rollercoaster. Tylko taki, który przyprawił Liverpoolczyków o porządne mdłości, choć świetnie się bawili. The Reds mieli już ten dwumecz w garści, gdyby jechali do Rzymu z wynikiem 5-0, nikt nie marzyłby o awansie, nawet mając w pamięci heroiczny powrót przeciwko Barcelonie. Tymczasem sytuacja jest bardzo podobna, rzec można, że nawet nieco bardziej korzystna, bo Rzymianie zdobyli więcej goli na wyjeździe. Podopieczni Kloppa zostali nawiedzeni przez demony przeszłości, które chociażby zabierały im w tym sezonie zwycięstwo przeciwko Sevilli. Gdybyśmy mieli do czynienia z innym zespołem niż Roma, moglibyśmy powiedzieć, że Liverpool jest jedną nogą w finale. Znamy jednak Giallorossich i śmiało możemy powiedzieć, że awans jest sprawą absolutnie otwartą. Przyszła środo, przybywaj jak najszybciej.