Na kłopoty… Eden Hazard – Liverpool 1:2 Chelsea
Powoli zaczynam wierzyć w słowa Sarriego o Hazardzie, że ten może stać się najlepszy w Europie. Pod wodzą Włocha Eden wraca na najwyższy poziom – dzisiaj wystarczyły tylko dwa jego przebłyski, by Chelsea rozstrzygnęła mecz z Liverpoolem na swoją korzyść! The Blues po zaciętym meczu zwyciężyli na Anfield 2-1, a zwycięską bramkę po pięknej akcji zdobył właśnie Belg.
W swoim podstawowym składzie Jurgen Klopp postawił na całkowicie rezerwową defensywę - pierwszych występów w sezonie doczekał się Simon Mignolet i wracający po kontuzji Dejan Lovren. Ponadto, w końcu od pierwszej minuty mogliśmy zobaczyć Fabinho, a z przodu dorównać klasą Sadio Mane próbowali Shaqiri i Sturridge. Podobnie zrobił Maurizio Sarri – w obronie poza Cesarem Azpilicuetą same nowe twarze, a z przodu swoje miejsca w składzie zachowali tylko Kovacić i Willian. Do ataku Chelsea po długiej przerwie wrócił Victor Moses, który zdążył się już przyzwyczaić do swoich defensywnych obowiązków.
Lepiej w mecz weszli goście, od początku przenosząc ciężar gry na połowę Liverpoolu. Nie przekuło się to jednak na jakąś poważną szansę – ich strzały były albo blokowane, albo leciały prosto w bramkarza. Pomysł Chelsea na mecz był oczywisty – wykorzystać słabość w defensywie Liverpoolu, którą był Alberto Moreno. Sam Hiszpan nie robił kompletnie nic, by tej tezie zaprzeczyć, szybko podarowując rywalom rzut wolny z groźnej odległości, zmarnowany przez Williana. Brazylijczyk był najaktywniejszym graczem pierwszych minut, próbując tworzyć akcje kombinacyjne, lecz grający na szpicy Alvaro Morata nie był do nich najlepszym partnerem. Jak się okazało, ze zwykłym wykańczaniem też nie szło mu najlepiej, gdyż w 17 minucie po fenomenalnym podaniu Fabregasa próbował on nieudanie podcinać piłkę nad Mignoletem. Bierność obrońców The Reds dała mu chwilę później jeszcze jedną okazję na wykazanie się, ale i tym razem lepszy był belgijski bramkarz.
Najciekawsze, co mogliśmy zobaczyć bądź usłyszeć po 20 minucie, nie działo się jednak na murawie. Podczas gdy mecz stawał się coraz brutalniejszy, na co najlepszym dowodem są żółte kartoniki dla Milnera i Matipa oraz kolejne faule Rossa Barkleya, na trybunach mogliśmy podziwiać prawdziwą wojnę na przyśpiewki. Repertuar był szeroki – obie grupy kibiców intonowały swoje wersje piosenek o Stevenie Gerrardzie, pojawiła się nawet pieśń o Luisie Garcii, ale koniec końców wszystko kończyło się na „You ain’t got no history”, „Your support is f***ing s**t” i innych takich oskarżeniach o bycie plastikowymi kibicami. Wiecie, stara dobra angielska szkoła kibicowania, hehe.
Wracając do meczu – w pierwszej połowie zobaczyliśmy już tylko więcej fauli, więcej szarpaniny, symulkę Keity i niczego sobie strzał tego samego piłkarza, obroniony przez o wiele lepiej dysponowanego niż na mundialu Willy’ego Caballero. Dało się jednak zauważyć, że inicjatywę zaczął przejmować Liverpool, a obrońcy The Blues panikowali pod wpływem ich wysokiego pressingu, czego najlepszym dowodem było pierwsze 15 minut drugiej części meczu. Nie zdążyłem się nawet rozsiąść w fotelu, kiedy sam na sam po podaniu… Christensena z bramkarzem Chelsea wyszedł Daniel Sturridge. Ba, zdołał go nawet wyminąć, więc umieszczenie piłki w siatce powinno być już tylko formalnością… otóż nie, Stu stracił równowagę, po czym odwzorował pamiętny wyczyn Fernando Torresa z meczu z Manchesterem United.
Szanse nie przestawały jednak nadchodzić. Po ośmiu minutach drugiej połowy Liverpool powinien już prowadzić trzema bramkami – po wyżej opisanej sytuacji Barkley za słabo zgrał głową do Caballero, co prawie wykorzystał Mane, a chwilę później po rzucie rożnym obrońcy Chelsea prawie wpakowali sobie piłkę do własnej siatki. Maurizio Sarri zareagował natychmiastowo, wprowadzając na boisko Edena Hazarda, ale jego wejście zostało przyćmione golem dla Liverpoolu. Soczysty strzał po przedarciu się w pole karne oddał Naby Keita i o ile jego próbę obronił Caballero, o tyle do dobitki nożycami Sturridge’a nie zdążył się już zebrać. Ba, Daniel nie odniósł przy tym wyczynie kontuzji – podwójny sukces!
Więcej takowych jednak na fanów Liverpoolu w tym meczu nie czekało. Mimo że The Reds nadal zdawali się przeważać, intensywność ich pressingu spadała z minuty na minutę. Na boisku w barwach Chelsea pojawili się Kante i David Luiz, którzy uspokoili sytuację w tyłach i pozwolili pomyśleć ofensywie o tym, jak by do tego meczu powrócić. Idealna okazja nadarzyła się po brzydkim faulu Keity blisko własnego pola karnego. Z rzutu wolnego piłkę wrzucał Hazard, a strzał głową oddał Barkley – i tak jak w przypadku gola Liverpoolu pierwszy strzał został wybroniony, ale na dobitkę Emersona Palmieriego Mignolet nie miał już odpowiedzi. Gdyby kogoś obchodził Carabao Cup, kontrowersją mógłby być potencjalny spalony byłego piłkarza Evertonu przy jego strzale, ale dwie minuty nieudolnego sprawdzania tego VARem nie przyniosły zmiany decyzji sędziego Kevina Frienda.
Tuż po wyrównaniu do ataku ruszył Liverpool – swoje okazje mieli Firmino i Sturridge, który trafił nawet w poprzeczkę – ale to Chelsea zdobyła drugą bramkę i przechyliła szalę zwycięstwa na swoją stronę. No bo w końcu co może się stać, jeśli na skrzydle spotka się najlepszy piłkarz The Blues z najgorszym The Reds? Eden Hazard kompletnie zrobił Alberto Moreno w bambuko, schodząc ze skrzydła i umieszczając piłkę w długim rogu – piękna bramka, Mignolet bez szans. Klopp próbował wszystkiego, rzucając na boisko nawet Salaha, ale nie dało się zrobić już nic. Najlepszym podsumowaniem jest rzut wolny z ostatniej doliczonej minuty, na który w pole karne Chelsea pofatygował się nawet Mignolet tylko po to, by Henderson dośrodkował w trybuny. To był Liverpool sprzed paru lat, obdarzony genem frajerstwa i przegrywający wygrane mecze kilka razy na miesiąc.
Koniec końców, Chelsea pozbyła się jednego z najgroźniejszych rywali do zdobycia pucharu, w prezencie tracąc wczoraj drugiego – niespodziewanej porażki doznał bowiem Manchester United. Pozostał już tylko Manchester City, Arsenal i niezwykle męczący się dziś z Watfordem Tottenham – akcje Sarriego i spółki mocno więc rosną. A co do czerwono-niebieskiego dwumeczu? Pierwsza bitwa dla The Blues, lecz za kilka dni w Premier League odbędzie się wojna…