Podsumowanie dwudziestej kolejki Premier League
Didn't see that coming, did you? Niezmiernie miło jest mi po raz drugi w tym sezonie przejąć pałeczkę od Michała (któremu życzymy Szczęśliwego Nowego Roku i jak najszybszego powrotu!) i podsumować 20. serię gier w Anglii. Ku mojemu zadowoleniu, kolejka ta podtrzymała modę na wpadki faworytów, którzy nie nazywają się Liverpool Football Club. Czy było porywająco? No... tak średnio, na pewno nie bardziej niż ostatnio, choć hitowi kolejki akurat zarzucić można niewiele. Niestety (bądź stety, zależy dla kogo), wyniknęło to nie ze wspaniałej gry obu zespołów, a z tragicznej postawy defensywy jednego z nich... no dobra, przecież i tak doskonale wiecie którego. O tym, czy Manchester City zdołał wrócić na drogę zwycięstw, ile bramek tym razem strzelił Son i czy United pod wodzą Solskjaera nadal przypomina inny zespół, dowiecie się z dalszej części tekstu, do której serdecznie zapraszam!
Tym razem wyjątkowo nie dostaliśmy w sobotę meczu o 13:30 (only angry reactions), toteż kolejkę zaczęliśmy od serii spotkań o szesnastej. Z nich na pierwszy plan zdecydowanie wybijało się starcie Tottenhamu z Wolves. Goście odbierali już punkty wszystkim zespołom z czołówki poza Liverpoolem i "Kogutami" właśnie, wiec na pewno mieli ochotę skreślić tych drugich z listy "do zrobienia". Pierwsza polowa nie wskazywała jednak na to, że im się to uda. Znowu szalał Son, któremu tym razem brakowało szczęścia, swoją jedyną okazję wykorzystał za to niezawodny Harry Kane, co dało gospodarzom prowadzenie do przerwy. To, co stało się w drugiej połowie z podopiecznymi Pochettino, nadal jest pewnie dla Argentyńczyka niewytłumaczalne. ZERO strzałów, ZERO kreacji, no normalnie niczego nie było, jak u Kononowicza. "Wilki" tymczasem wprowadziły Heldera Costę i Joao Moutinho, strzeliły w ostatnich 20 minutach meczu trzy gole i odprawiły Tottenham z kwitkiem.
W ten sposób, wygłodniali jak nigdy, przeszliśmy do dania wieczoru. Liverpool wyszedł na Arsenal bez żadnych niespodzianek, najmocniejszym garniturem, a obok ofensywnego trio znalazło się miejsce także i dla Shaqiriego. Unai Emery tymczasem namieszał, bo namieszać musiał - nie jest łatwo grać z liderem bez połowy obrony, ale z perspektywy czasu posadzenie Lacazette'a i zostawienie Ozila poza kadrą meczową mogło nie być dobrym wyborem. Jeden z jego kontrowersyjnych wyborów wybronił się jednak całkiem nieźle. Ashley Maitland-Niles, bo o nim mowa, niespodziewanie otworzył wynik spotkania, wbiegając z wahadła w pole karne i wykańczając dośrodkowanie Iwobiego. Potem jednak swój koncert zaczął Mustafi i Lichtsteiner Roberto Firmino, najpierw urządzając sobie z obrońców grę w Pinball, a potem alpejski slalom. Arsenal ani przez chwilę nie wyglądał na drużynę, która lada moment miałaby się podnieść. To mogło się skończyć tylko w jeden sposób - pogromem. Dzieła zniszczenia dopełnili Mane (ale to podanie Robertsona!), Salah z karnego (ale to podanie Alissona!) i jeszcze raz Firmino, również z jedenastki, którą oddał mu Egipcjanin. Dzięki temu Brazylijczyk skompletował swój pierwszy hat-trick w barwach Liverpoolu i przypieczętował wielkie zwycięstwo, które na koniec dnia dawało - bagatela - 9 punktów przewagi w tabeli nad drugim miejscem.
W niedzielę zaczęło się od Chelsea, przyjeżdżającej na Selhurst Park. Wciąż świeżo w pamięci wielu osób był sensacyjny triumf Crystal Palace nad ówczesnym liderem, Manchesterem City, więc typy na ten mecz wcale nie były takie oczywiste. Ostatecznie okazało się to jednym z najbardziej stereotypowych występów Chelsea Sarriego, jakie mieliśmy okazję oglądać. Marcos Alonso znowu wyszedł na idiotę, Olivier Giroud znowu wyszedł na pechowca, a bohaterem znowu musiał okazać się N'Golo Kante, strzelając jedynego gola spotkania. Poza tym nie był to imponujący mecz - przez 3/4 czasu było to bezpłciowe klepanie "The Blues" po połowie rywala, który swoją drogą dopiero w samej końcówce przypomniał sobie, że celem rozgrywania meczów ligowych jest zdobywanie punktów. Chelsea robi swoje, Chelsea wraca do walki w TOP4.
Swojego w dwóch ostatnich meczach nie robił Manchester City. Kontuzje Davida Silvy i Fernandinho znacząco obniżyły jakość gry mistrza Anglii - zresztą, porażki z Crystal Palace i Leicester mówią same za siebie. Teraz jednak obaj panowie wrócili, a bacząc na to, że rywalem było "tylko" Southampton, kibice "The Citizens" mieli pełne prawo oczekiwać nie tylko powrotu na właściwe tory, ale i zrobienia tego w efektowny sposób. No i czy było widowiskowo? Można dyskutować, ale jedno jest pewne - po ostatnich perypetiach nie było śladu. Owszem, "Święci" mieli swoje szanse i jedną nawet wykorzystali (w czym olbrzymia zasługa Zinchenki), ale w przeciągu całego meczu nie mieli z City najmniejszych szans. Z tego też tytułu nie mam dobrych wiadomości do polskich kibiców - Jan Bednarek zaliczył bardzo przeciętny, żeby nie powiedzieć słaby występ, maczając palce w utracie bramki ustalającej wynik spotkania na 3-1.
Last, but not least... przynajmniej już "not least" - Manchester United. Miesiąc miodowy Ole Gunnara Solskjaera i Paula Pogby trwa w najlepsze, a najnowszą ofiarą ich bandy stało się Bournemouth. United wygrało 4-1, a oprócz Francuza błyszczał również Marcus Rashford, kończąc mecz z golem i asystą. Swoje trafienie po wejściu z ławki zaliczył również Romelu Lukaku, pokazując, że "Czerwone Diabły" jakotaką głębię składu mają. Aż strach pomyśleć, co mogłoby się stać, gdyby jeszcze Sanchez zaczął strzelać... Żeby nie było jednak tak różowo, Manchesterowi trzeba wytknąć kolejnego niepotrzebnie straconego gola, którego strzelił Nathan Ake, oraz brak stabilizacji w defensywie. Eric Bailly był dziś ewidentnie nie w sosie, gdyż jego wyczyny sprawiały wrażenie, jakby zamiast bronić dostępu do bramki De Gei chciał się z kimś napierdalać. O ile but na klatę o dziwo nie był wystarczającym powodem do wlepienia czerwonej kartki, tak na szczęście dla zdrowia piłkarzy Bournemouth wjazd dwoma nogami we Frasera sędziego już przekonał.
Co tam na innych arenach? Jak już wspominałem, serię sobotnich popołudniowych spotkań zdominował mecz Tottenhamu z Wolves, lecz w tym samym czasie odbywały się cztery inne spotkania, w których zobaczyliśmy w sumie... pięć bramek. Sami więc widzicie, ciężko się na ten temat rozwinąć. Tak więc, w teleexpressowym skrócie:
- porażka Evertonu w twierdzy Brighton
- wygrana Fulham mimo niewykorzystanego karnego i afery z tym związaną - Kamara nie chciał oddać piłki wyznaczonemu do wykonywania jedenastek Mitroviciowi, przez co szybko go na murawie ponownie nie zobaczymy
- ogromna niespodzianka na King Power Stadium (którą zresztą wyczułem), Cardiff golem w doliczonym czasie gry pokarał ewidentną grę na remis Leicester, które w dodatku także zmarnowało karnego
- Watford ratuje remis z Newcastle, nothing to see here
... no i jeszcze niedzielny mecz Burnley z West Hamem, który o dziwo komfortowo wygrali ci pierwsi, psując mój humor związany z Fantasy Premier League do reszty.
No i to tyle. Dziękuję za uwagę każdemu, który dotarł do tego miejsca, oraz zapraszam na kolejne podsumowania kolejek w imieniu Michała. Już jutro za to na stronie przeczytacie zapowiedź następnej serii gier, jako że do gry wracamy już od 1 stycznia. See you there!