Manchester City nie rezygnuje z walki o mistrzowski tytuł
Jeśli Manchester City przegrałby dzisiejszy mecz, Liverpool miałby po tej kolejce 7 punktów przewagi nad "The Citizens". Biorąc pod uwagę szaleńcze tempo, jakie narzuciła ostatnio maszyna Jurgena Kloppa - wydaje się, że mogłaby to być strata nie do odrobienia. Wygląda na to, że "Obywatele" nie mieli wyjścia - musieli pokonać Wolverhampton, aby wciąż liczyć się w wyścigu o mistrzostwo Anglii. Cel został osiągnięty lekko, łatwo i przyjemnie.
Składy:
Manchester City: Ederson - Walker, Laporte, Stones, Danilo - Bernardo Silva, Fernandinho, David Silva (62' de Bruyne) - Sterling, Jesus (76' Aguero), Sane (74' Gundogan)
Wolverhampton: Patricio - Bennett, Boly, Coady - Castro, Neves, Dendoncker, Doherty - Moutinho (72' Gibbs-White) - Jota (59' Saiss), Jimenez (46' Traore)
Od początku meczu zdecydowaną przewagę mieli zawodnicy "The Citizens", co udało im się udokumentować już w 10. minucie. Aymeric Laporte niczym rasowy playmaker posłał kapitalną prostopadłą piłkę do Leroya Sane, który bez problemu uciekł Mattowi Doherty'emu i dograł na pustaka Gabrielowi Jesusowi. Jako że Brazylijczyk nie nazywa się Fernando Torres, bez problemu wpakował piłkę do siatki. To nie była jednak jedyna zła wiadomość dla "Wilków", jeśli chodzi o pierwsze minuty tego spotkania - w 19. minucie głupotą popisał się Willy Boly, który wyprostowaną nogą wjechał z całym impetem w Bernardo Silvę. Bezpośrednia czerwona kartka i słuszny zjazd do bazy. Zawsze zastanawiałem się, co siedzi w głowie takim piłkarzom. Po jaką cholerę faulują tak brutalnie w tak wczesnej fazie meczu i to jeszcze w okolicach koła środkowego? Zupełnie tego nie rozumiem, ale co gorsza - Boly i jemu podobni rzeźnicy chyba też nie.
Szokujący fakt: po czerwonej kartce obraz meczu ani trochę nie uległ zmianie. Gospodarze wciąć mieli miażdżącą przewagę w posiadaniu piłki i raz po raz wjeżdżali z piłką w pole karne Wolverhampton. Problem jednak w tym, że brakowało w ich poczynaniach wykończenia. Ściślej rzecz ujmując - albo ostatnie podanie było złe, albo strzały lądowały w kosmosie. Jeśli z gry nie idzie, trzeba postarać się ze stałego fragmentu. I tak też się stało - w 38. minucie po raz kolejny w tym meczu Raheem Sterling wpadł w pole karne i został po prostu wycięty przez Ryana Bennetta. Potem nastąpiła taka kolejność zdarzeń: rzut karny, Jesus, 2:0, koniec emocji w tym meczu. Można się było jedynie zastanawiać czy City zrobią ekipie przyjezdnych teksańską masakrę piłą mechaniczną, czy jednak okażą miłosierdzie i drugą połowę zagrają na trybie ekonomicznym.
Na szczęście dla "Wilków" - gospodarze wybrali tę drugą opcję. Co prawda "The Citizens" stwarzali sobie co jakiś czas sytuacje, ale nie przeprowadzali huraganowych ataków na bramkę Ruiego Patricio. Ciężko się dziwić - w końcu sezon jest długi, a tracenie sił na przeciwniku, który jest kompletnie pozbawiony wiary i tylko czeka na końcowy gwizdek sędziego, nie ma najmniejszego sensu. No, ale tak jak wspomniałem wcześniej - jakieś te okazje Manchester City sobie stwarzał, a jedna z nich nawet zakończyła się bramką: wprowadzony Kevin de Bruyne zagrał ostrą piłkę w pole karne, a Conor Coady nieszczęśliwie skierował ją do własnej siatki i ustalił tym samym wynik meczu na 3:0. Tak na marginesie - jest mi wielka szkoda Coady'ego, tym bardziej, że jako jeden z nielicznych piłkarzy "Wilków" zagrał dzisiaj przyzwoite zawody.
Manchester City pokazuje ostatnimi meczami, że chwilowa zapaść, jaka dopadła ten zespół w grudniu, jest już melodią przeszłości. W swoim stylu spokojnie wypunktowali słabego rywala i nieustannie liczą się w walce o końcowy triumf w Premier League. A Wolverhapmton? Cóż, ambitne plany włodarzy klubu z Molineux, które zakładają awans do europejskich pucharów w tym sezonie, wydają się być póki co zwykłą mrzonką. Nie da się ukryć, że ten zespół ma potencjał, jednak "Wilki" borykają się ze zbyt dużymi wahaniami formy, żeby już w tym sezonie na poważnie włączyć się do walki o Ligę Europy.