Podsumowanie 23. kolejki Premier League
Kolejny weekend, proza życia pisze się sama, a wraz z jej kolejnym rozdziałem pojawia się istotny w tej powieści bohater, no przynajmniej dla nas, bo przecież nie wszyscy skupiają się na tych samych wątkach. Chodzi mi oczywiście o Premier League, która wraz z dwudziestą trzecią kolejką w tym sezonie przygotowała dla nas nie lada spektakle. Przede wszystkim główną atrakcją było starcie Chelsea z Arsenalem. Obydwa zespoły przed tą kolejką sąsiadowały ze sobą w tabeli i choć „The Blues” mieli dosyć bezpieczną przewagę punktową, to po ewentualnej porażce, mogłaby ona już stopnieć do takiej niebezpiecznej. W pobliżu kręci się też przecież Manchester United, który poszukiwał swojego szóstego, ligowego zwycięstwa z rzędu. Mało tego, oprócz tych meczy mieliśmy dostać jeszcze bezpośrednią rywalizację polskich bramkarzy, gdyż między słupki Bournemouth po niemal dwóch latach niebytu w Premier League powracał Artur Boruc. Jak to się zakończyło? Który Polak zachował czyste konto? Zapraszam.
Pierwszym spotkaniem z udziałem drużyny z czołowej szóstki było starcie Liverpoolu z Crystal Palace. „The Reds” są na wznoszącym tsunami, a „Orły” gniją gdzieś w środku tabeli i to nawet powiedziałbym raczej, że dolnej jego części, więc wszystko wskazywało na łatwą przeprawę dla podopiecznych Jurgena Kloppa. Mniej optymistycznie nastawieni fani gospodarzy dobrze jednak wiedzieli, że Crystal Palace nie jest zespołem, który leży ich ulubieńcom i przypominali sobie słynne 3-3 z sezonu, w którym poślizgnął się Gerrard. W tym meczu otarliśmy się o ten wynik. Zakończyło się ono bowiem rezultatem 4-3, a „Orły” napsuły gospodarzom mnóstwo krwi. Prawdopodobnie wywiozłyby z Anfield przynajmniej punkcik, gdyby w bramce zamiast Juliana Speroniego stał chociażby kosz na śmieci. Argentyńczyk nie popisał się bowiem przy żadnym golu, a jednego kompletnie zawalił. Można śmiało powiedzieć, że zniweczył ciężką pracę swoich kolegów z pola, za co z resztą po meczu bardzo serdecznie dziękowali mu piłkarze Liverpoolu.
Tego dnia, o tej samej porze z resztą grał też Manchester United. Czerwone Diabły podejmowały u siebie Brighton i biorąc pod uwagę ich ostatnią formę, musiały to spotkanie wygrać i przedłużyć swoją passę. Zaczęły bardzo dobrze, bo jeszcze przed tym, jak upłynął drugi kwadrans gry, Paul Pogba wykorzystał karnego. Warto dodać, że od czasów objęcia zespołu przez Ole Gunnara Solskjaera to piąty gol Francuza. Ma też cztery asysty. Jeszcze przed przerwą rezultat podwyższył następny agent, który rozkwitnął pod wodzą Norwega, Marcus Rashford. Anglik władował piłkę w samo okienko z dosyć ostrego konta, a przy tym już się przewracał. Jak do tego doszło? Nie wiem. Potem całkiem efektownym strzałem szanse na remis dał gościom jeszcze Pascal Gross, ale Mewy nie strzeliły już kolejnej bramki i stały się kolejną ofiarą „Czerwonych Diabłów”. Jak długo jeszcze to potrwa?
Sobotę wieńczyło nam szlagierowe starcie Arsenalu z Chelsea. Trudno było wytypować faworyta przed tym spotkaniem, więc już na początku meczu wytypował się on sam. „Kanonierzy” rzucili się na Chelsea niczym studenci na wódkę tuż po zdanym egzaminie. Założyli bardzo wysoki pressing, z czym kompletnie nie mogli poradzić sobie goście, którzy w efekcie raz za razem głupio tracili piłkę, a przodownikiem tego procederu był oczywiście David Luiz. Pierwszego gola strzelił Alexandre Lacazette. Francuz najpierw przyjął trudną piłkę w polu karnym, później jakoś się z nią zakręcił, a na koniec władował obok Kepy, który wydaje się, że mógł jednak być nieco czujniejszy, biorąc pod uwagę, że strzelano mu w krótszy słupek. Potem kuriozalnego gola strzelił Laurent Koscielny. Sokratis tak nieudolnie strzelał z woleja zza pola karnego, że wyszło z tego całkiem przyzwoite dośrodkowanie na głowę Francuza, ale ten nią w piłkę nie trafił i ostatecznie wpakował futbolówkę do siatki za pomocą barku. Wynik już się dalej nie zmienił, choć w drugiej połowie Chelsea dosyć mocno się o to starała. Unai Emery przewidział jednak każdy potencjalny ruch Sarriego i nie dał się niczym zaskoczyć.
Piłkarską niedzielę rozpoczynał Manchester City, który wyjechał do ostatniego w tabeli Huddersfield. Gospodarze pożegnali się niedawno ze swoim menedżerem, a że nie mieli jeszcze nowego i prowadził ich tymczasowy, klęska była murowana. Do niej jednak ostatecznie nie doszło, bo Manchester wygrał tylko 3-0. Pierwsze skrzypce grał Liroy Sane, który wyprawiał cuda na skrzydle. Przyjmował piłki, które odskoczyłyby nawet od stopy Ronaldinho i dogrywał takie dośrodkowania, że David Beckham mógłby śmiało przyklasnąć. Mecz był raczej bez historii, typowe jednostronne widowisko z udziałem „Obywateli”. Nuda i dominacja. Brzmi trochę jak pomysł na kolejną część przygód Greya.
Ostatnie starcie tego weekendu odbywało się na Craven Cottage. Fulham, które dzięki Huddersfield wreszcie nie jest ostatnie w tabeli, podejmowało Tottenham. „Koguty” miały problem, bo tego dnia nie mogły liczyć ani na Sona, ani na Kane’a, a to pierwsza taka sytuacja od trzech lat. Nie można więc dziwić się, że byli tym faktem nieco zdezorientowali i grali słabo, a przez długi czas nawet przegrywali. Stan gry wyrównał Dele Alli, który potem i tak zszedł z kontuzją, a decydująca dla wyniku bramkę zdobył Harry Winks po asyście N’Koudou, co w zasadzie samo w sobie jest już abstrakcją. Niemniej jednak Tottenham wywiózł z Craven Cottage trzy punkty i pokazał, że bez Harry’ego to się jednak nie da.
Co działo się na innych stadionach? Sporo. Na Molineux Wolverhampton ograło Leicester w stosunku 4-3, a hattrickiem popisał się Diogo Jota, który jest pierwszym Portugalczykiem od czasu Cristiano Ronaldo, który zdobywa trzy gole w jednym spotkaniu Premier League. Świetny mecz, jak ktoś przypadkiem się na niego natknął, bo nie sądzę, byście planowali go oglądać, to miał furę szczęścia. W starciu polskich golkiperów górą wyszedł Artur Boruc. Jego Bournemouth strzeliło Fabiańskiemu dwa gole, a on sam zachował czyste konto. Znowu wygrało Southampton, a Jan Bednarek po raz kolejny popisywał się świetnymi interwencjami w defensywie. Niewyobrażalne, ile może zmienić nowy, wierzący w ciebie menedżer. Jak tak dalej pójdzie, to po „Betoniarka” latem zgłoszą się dużo lepsze kluby i w sumie to tak mu dopomóż Bóg.