Koniec zwycięskiej passy Solskjaera - po meczu Manchester United - Burnley
Każda passa kiedyś się kończy - ten wyświechtany frazes znalazł dzisiaj potwierdzenie w rzeczywistości. Na Old Trafford przyjechało Burnley, które w tym sezonie stale okupuje miejsca w dolnych rejonach tabeli. Wydawało się, że rozpędzone "Czerwone Diabły" Ole Gunnara Solskjaera nie będzie mieć żadnych problemów z pokonaniem słabego rywala. I słusznie - "wydawało się".
Manchester United: De Gea - Young, Lindelof, Jones, Shaw - Matic, Pereira (63' Lingard) - Mata, Pogba, Rashford, Lukaku ( 67' Sanchez).
Brighton: Heaton - Bardsley, Tarkowski, Mee, Taylor - Westwood,Cork, Hendrick, McNeil (78' Gudmundsson) - Barnes, Wood
Pierwsza połowa upłynęła pod znakiem dominacji gospodarzy. "Czerwone Diabły" miały miażdżącą przewagę w posiadaniu piłki, a różnica w kulturze gry była aż nadto widoczna. Kłopot jednak w tym, że dzięki wrażeniom artystycznym nikt piłkarskiego meczu jeszcze nie wygrał - przewagę potrzeba jeszcze przekuć na wymierny efekt w postaci sytuacji i bramek. Z tym podopieczni Solskjaera mieli spore problemy, ponieważ nie licząc okazji sam na sam Juana Maty (przy której sędzia liniowy podniósł chorągiewkę) i niecelnego strzału Marcusa Rashforda, gospodarze właściwie nie stwarzali zagrożenia pod bramką Toma Heatona.
Trzeba w tym miejscu pochwalić Jamesa Tarkowskiego i Bena Mee, ponieważ w dużej mierze to ich zasługa, że United nie oddali w pierwszej połowie ani jednego celnego strzału. Stoperzy Burnley świetnie ustawiali się względem swoich rywali, wygrywali większość pojedynków główkowych i kilka razy złapali zawodników United na spalonym. Gdyby reszta drużyny grała na ich poziomie, ekipa gości w pierwszej połowie raczej nie ograniczałaby się tylko do rozpaczliwej obrony we własnym polu karnym.
Druga część meczu rozpoczęła się od trochę odważniejszych ataków "Czerwonych Diabłów" - przede wszystkim w końcu zostały oddane celne strzały. Co prawda uderzenia Juana Maty i Romelu Lukaku zostałyby obronione przed Toma Heatona nawet wtedy, gdyby stał tyłem do strzelających, ale coś drgnęło. Na nieszczęście dla gospodarzy - coś drgnęło również u Andreasa Pereiry, jednak nie były to pozytywne wibracje. Brazylijczyk w kretyński sposób stracił piłkę na 25. metrze przed własną bramką, Jack Cork zagrał do Ashleya Barnesa, a ten huknął pod poprzeczkę absolutnie nie do obrony. 0:1 i na Old Trafford zapanowała konsternacja.
Co dziwić nie może - United ruszyli do huraganowych ataków. Zaczęli sobie nawet stwarzać okazje, jednak kapitalnie dysponowany był dzisiaj Heaton. Chyba tylko on wie, jak obronił strzał Lukaku z 66. minuty. Bez dwóch zdań mocny kandydat do parady kolejki. Jednak nie można zwalać wszystkiego na świetną dyspozycję golkipera Burnley - gracze United ewidentnie nie mieli dzisiaj swojego dnia.Najlepszy podsumowaniem ich gry był rzut wolny Maty w 76. minucie - strzał na wysokości biodra, lecący z prędkością 10 kilometrów na godzinę.
W 80. minucie wydawało się, że jest już po meczu. Ashley Westwood precyzyjnie dośrodkował na głowę Chrisa Wooda, a ten wpakował piłkę do bramki obok bezradnego Davida De Gei. Jednak w tym momencie piłkarze United włączyli tryb "Manchester Fergusona" i wzięli się ostro do odrabiania strat. Najpierw karnego za faul na Jessem Lingardzie wykorzystał Paul Pogba, a w doliczonym czasie gry po małym bilardzie w polu karnym bramkę zdobył Victor Lindelof. Na więcej bramek nie starczyło czasu i mecz zakończył się zaskakującym podziałem punktów.
Jest to ten rodzaj rozstrzygnięcia, po którym obie strony mają prawo pluć sobie w brodę. Jeśli Manchester chce na koniec sezonu znaleźć się w pierwszej czwórce Premier League, musi wygrywać mecze z takimi rywalami. Natomiast Burnley prowadząc kilka minut przed końcem 2:0 nie może wypuścić zwycięstwa, nawet jeśli gra na Old Trafford.