Nie ma życia bez Sona, czyli ledwo zadziobane "Szerszenie"
Drugi dzień spotkań w tej nieoczekiwanej, bo rozgrywanej w środku tygodnia, kolejce Premier League gwarantował nam spotkanie Tottenhamu z Watfordem. "Koguty" desperacko chciały udowodnić, że nie są tak słabe, jak twierdzi się ostatnimi dniami, a te dwie porażki w pucharach wynikały bardziej z pecha i przypadku niż żenującej formy. Co ważne, wracał do składu Hueng Min Son, który miał nieco rozruszać Londyńczyków. Czy mu się to udało? Może wciąż brakowało Harry'ego Kane'a? Czy "Szerszenie" ukąsiły? Czy na Wembley było więcej niż stu kibiców? Ile końców ma kij, jeśli go przetniemy na pół? Przekonajmy się.
W pierwszej połowie Son faktycznie robił co mógł. Koreańczyk szarpał i biegał po całym boisku, żeby cokolwiek wykreować, ale średnio mu się to udawało. Ostatecznie gospodarze nie zdołali poważnie zagrozić bramce Bena Fostera, za to zrobili to sobie. Watford bił rożnego i Hugo Lloris uznał, ze kapitalnym pomysłem będzie do tej piłki wyjść. Problem jednak z tym, że rozminął się z piłką bardziej niż PiKej z powołaniem muzycznym. W efekcie piłkę do bramki w łatwy sposób władował Craig Cathcart, który zdaje się mieć na "Koguty" jakiś patent, bo w ostatnich ich meczu też zdobył gola.
Druga połowa zaczęła się od małego skeczu, z tym że ten, w odróżnieniu od tych prezentowanych przez polskie kabarety, faktycznie był zabawny. Ben Foster wypluł piłkę w stronę Fernando Llorente, który z trzech metrów przestrzelił nad bramką. Niby futbolówka wylądowała mu na kolanie, ale z takiej odległości to i pośladkiem powinien trafić. Jednakże co się odwlecze to, jak powszechnie wiadomo, nie uciecze. W osiemdziesiątej minucie spotkania zamieszanie w polu karnym wykorzystał Son i kopnął piłkę tak mocno, że Ben Foster nie obronił jej, choć leciała wprost w niego. Potem stało się coś niemożliwego. Danny Rose zagrał dobre dośrodkowanie na głowę Fernando Llorente, który autentycznie strzelił gola. Szok i niedowierzanie, ale jednak rzeczywistość.
Jak można podsumować ten mecz jednym słowem? Uzależnienie. Nie chodzi mi tu wcale o fakt, że oglądanie tego spotkania było gorsze od zjazdu po amfetaminie, tylko o to, że Tottenham bez Sona czy Kane'a nie funkcjonuje. Wystarczyło, że wrócił jeden z nich i gra już wyglądała inaczej. Wciąż był męczarnie, ale chociaż z happy endem. Jak będzie ich dwóch, to znowu wszystko wróci do normy, a na razie trzeba dmuchać i chuchać na Koreańczyka żeby ktoś go przypadkiem nie połamał albo żeby nie kazali mu odbyć jakieś służby wojskowej na szybkości.