Podsumowanie 25. kolejki Premier League
Teraz tych kolejek Premier League to się namnożyło jak grzybów po deszczu. Nie ma przerw reprezentacyjnych, nie wróciły jeszcze europejskie puchary, więc Anglicy organizują sobie spotkania ligowe już nie tylko co weekend, ale ostatnio nawet w środku tygodnia. Taki natłok spotkań niektórym może odbić się czkawką, tym bardziej, że czasem trzeba zagrać dwa trudne spotkania w przeciągu trzech dni. Dwudziesta piąta kolejka Premier League miała w takie mecze obfitować. Hitem kolejki było oczywiście starcie Manchesteru City z Arsenalem. „Obywatele” byli ewidentnymi faworytami, a istniała nawet szansa, że „Kanonierzy” podłożą im się, byle tylko tytułu nie zdobył Liverpool. Walka między „The Reds” a resztą świata zaostrza się i podopieczni Jurgena Kloppa przestają sobie z nią radzić. Jak było w tym tygodniu? Uciekli czy ich znowu podgoniono? Zapraszam.
Granie w ten weekend rozpoczął jednak Tottenham. „Koguty” wciąż nie mogą cieszyć się z obecności Harry’ego Kane’a, który z desperacji już robi sobie fotki z pucharem za Super Bowl, bo tak nie może doczekać się jakiegoś trofeum. Kiedy on w najlepsze ogląda sobie futbol amerykański, biedny Hueng Min Son musi biegać za niego i w zasadzie za całą resztę drużyny też. Koreańczyk już w zeszłej kolejce rzutem na taśmę uratował wynik dla Londyńczyków i tym razem było dokładnie to samo. Newcastle United bardzo długo opierało się atakom gospodarzy. Son wcisnął im gola dopiero w 83 minucie spotkania. Po skrzydłowym było widać, że bardziej od radości czuje ulgę. Niech ktoś mu w końcu pomoże grać w piłkę, bo szkoda patrzeć jak chłopak się męczy.
Później na boisko wychodziła Chelsea Londyn. „The Blues” liczyli, że uda im się jakoś odrobić zaufanie swoich kibiców, które stracili po ostatnim blamażu z Bournemouth. Tego dnia rywalem było ostatnie w tabeli Huddersfield, więc istniały bardzo wysokie szanse na sukces tego przedsięwzięcia. Fani Londyńczyków pewnie wybaczyliby im już po jakiejkolwiek wygranej, ale Chelsea uznała, że zadość uczynić trzeba porządnie. Wbiła swoim rywalom aż 5 goli, nie tracąc przy tym żadnego. Co jednak najważniejsze, swoje strzelanie na Stamford Bridge rozpoczął Gonzalo Higuain. Argentyńczyk, wzorem Krzysztofa Piątka od razu władował dwa gole, żeby nikt mu nie zarzucił, że ten jeden był fartowny. Bramkę dorzucił nawet David Luiz, który udowodnił nią ostatecznie, że jednak woli atakować niż bronić, a na stoperze stoi tylko dlatego, że czupryną zasłania rywalom bramkę.
W niedzielę granie rozpoczęło się od meczu Manchesteru United z Leicester City. „Lisy” gościły podopiecznych Ole Gunnara Solskajera i okazały się bardzo uprzejme, bo same sprezentowały im gola. Ricardo Pereira podał piłkę pod nogi Paula Pogby, a ten kapitalnym podaniem obsłużył Marcusa Rashforda, który nie zmarnował swojej okazji. Później było już tylko nudniej. Leicester miało może ze dwie sytuacje, ale żadna z nich nie była stuprocentowa, ale jakby Jamie Vardy prezentował formę z sezonu mistrzowskiego „Lisów”, to zdobyłby dwa gola. To było jednak bardzo dawno temu, ale to, co z Angliku się nie zmieniło, to jego niewyparzona buzia. Tym razem po meczu zwyzywał swojego menedżera, bo nie spodobało mu się, że ten gratulował rywalom zwycięstwa. Ciekawe, czy w barwach „Lisów” jeszcze sobie pogra.
Ciekawe granie tego dnia rozpoczęło się nieco później, bo wtedy na boisko wyszedł Manchester City z Arsenalem. „Obywatele” zaczęli z wysokiego C, podobnie jak w spotkaniu z Newcastle. Tu też gola w pierwszej minucie zdobył Sergio Aguero. Jeszcze przed upłynięciem kwadransa wynik wyrównał Laurent Koscielny, ale to było wszystko, co był w stanie w tym meczu zrobić Arsenal. Gospodarze mieli znaczącą przewagę, którą podkreślili tylko dwoma kolejnymi golami. Aguero dwukrotnie wbijał piłkę z kilkudziesięciu centymetrów do bramki. Obrona Arsenalu zachowywała się, jakby wcale jej nie było, bo „Obywatele” bez problemów byli w stanie dostać się na ich piąty metr. Robili to podcinkami, dryblingiem i klepką. To był prawdopodobnie najłatwiejszy hat-trick, jakiego udało mu się w życiu zdobyć. Tym samym już tylko Alan Shearer ma więcej potrójnych zdobyczy bramkowych w jednym meczu od niego. Już niedługo.
Kolejka kończyła się w poniedziałek, a to dlatego, że grał wtedy jeszcze Liverpool z West Hamem United. „The Reds” wiedzieli, że po potknięciu w starciu z Leicester muszą wygrać, by ich przewaga za bardzo nie stopniała. „Młoty” miały jednak za sobą kibiców z całego świata, a goście gigantyczną presję, z którą po raz kolejny sobie nie poradzili. Zremisowali, ale powinni byli przegrać, bo bramka, którą zdobył Mane, strzelona została ze spalonego. West Ham za to popisał się świetnym golem, po kombinacyjnym rozwiązaniu rzutu wolnego. Cały Liverpool spodziewał się do środkowania, a tymczasem Londyńczycy posłużyli się podaniem prostopadłym, którego nie zmarnował Michail Antonio. W efekcie „The Reds” mają już tylko dwa punkty przewagi nad Manchesterem City i wszystko wskazuje na to, że lada moment kompletnie ją stracą. W sumie to dobrze, przynajmniej nikt nie będzie musiał brać na swoje barki odpowiedzialności za poślizgnięcie się w jednej z ostatnich kolejek.
Co działo się na innych stadionach? Sporo. Zacznijmy od Polaków. Już standardową od kilku tygodni wiadomością jest dobry występ Jana Bednarka. Nasz rodak uznał jednak tym razem, że nie będzie tylko popisywał się w obronie, ale zabłyśnie też w rozegraniu i zaliczył asystę przy golu Redmonda. „Święci” tego spotkania jedna nie wygrali, a jedynie zremisowali. Znów w bramce Bournemouth stał też Artur Boruc, ale teraz już czystego konta nie zachował. Jego „Wisienki” przegrały z Cardiff. Zwyciężyło też Wolverhampton, które ograło na wyjeździe Everton i tym samym umocniło się na siódmym miejscu w tabeli. „Wilki” znów wracają na właściwe tory i zaczynają wygrywać z każdym, a już nie tylko z tymi wyżej notowanymi. Europejskie puchary są już na wyciągnięcie ręki, choć oczywiście wszystko można jeszcze zmarnować. Jeśli Nuno Espirito Santo potrzebuje rady w tej materii, to proponuję zagadać do Jurgena Kloppa.