Podsumowanie 26. kolejki Premier League
Strasznie w ostatnim czasie pędzi ta Premier League. Anglicy rozgrywają kolejkę za kolejką, nawet w środku tygodnia i zaraz zostanie nam już tylko kilka spotkań do rozstrzygnięcia mistrzostwa. Ta kwestia wciąż na szczęście pozostaje otwarta. Liverpool w ostatnich kolejkach gubił punkty, a że Manchester City w środku tygodnia odrabiał kolejkę, to nawet się z nimi zrównał. „The Reds” mieli teraz okazję znów im uciec, ponieważ mieli mierzyć się u siebie Bournemouth, które powinno okazać się dość prostym rywalem, a Manchester City podejmował Chelsea, która może nie jest ostatnio drapieżna jak lew, ale wciąż może zrobić krzywdę. Poza tym zapowiadało się kilka innych ciekawych spotkań, na których warto było zawiesić oko. Grali również Polacy. Jak się zaprezentowali? Kto w końcu jest bliżej mistrzostwa? Zapraszam.
Granie rozpoczęło się w sobotę za sprawą Fulham i Manchesteru United. Od samego początku było widać, kto przyjechał tu rozdawać karty. Gospodarze z Londynu byli kompletnie bezbronni, a to, co wyprawiał Maxime Le Marchand, było gorsze dla kibiców niż wszystkie plagi egipskie. Francuz popełniał błędy na każdym kroku i swoje trzy grosze dorzucił w zasadzie przy każdej z trzech straconych goli. Pierwszą zdobył Pogba, strzelają kompletnie zaskoczonemu Sergio Rico po krótkim słupku. Potem z całą defensywą Fulham zabawił się Anthony Martial, który wyminął dwóch obrońców, jakby nie byli nawet pachołkami na treningu, a tymi małymi plastikowymi spodeczkami. Dzieła zniszczenia dokończył Pogba, pewnie wykonując rzut karny. Fulham przez cały mecz zagroziło raz, ale Babel z 2 metrów trafił w słupek, za co należą się brawa, bo ja nawet gdyby w niego celował, to pewnie i tak bym przypadkowo strzelił gola.
Tego dnia grał też Arsenal. Kanonierzy podejmowani byli przez Huddersfield, więc zapowiadał się dość łatwy meczy, który w teorii powinien pomóc w utrzymaniu kontaktu z czołową czwórką. „Kanonierzy” w tym spotkaniu nie byli jednak lepsi, aczkolwiek udało im się wyjść z tego starcia zwycięsko, strzelając dwie bramki. Najpierw Ryana pokonał Alex Iwobi, a tuż przed przerwą dobił go Alexandre Lacazette. Huddersfield stworzyło sobie jednak więcej sytuacji i zasługiwało chociaż na remis. W końcówce iluzoryczne szans na punkt dał im Sead Kolasinac, który w duchu sportowej rywalizacji postanowił strzelić samobója. To okazało się jednak zbyt małą motywacją dla gospodarzy, którzy nie zdążyli zmienić już nic więcej. Emery musi jednak poważnie porozmawiać ze swoimi podopiecznymi, bo takie wygrywanie na styk z ostatnim zespołem w tabeli nie może mieć miejsca, jeśli myśli się o Lidze Mistrzów. No chyba, że priorytetem jest Liga Europy, no to wtedy spoko.
Jak radził sobie wyżej wspomniany Liverpool? Wreszcie bezbłędnie. Ostatnie tygodnie to nerwowe spotkania i głupie straty punktów. Teraz „The Reds” wreszcie wrócili na odpowiednie tory i zwyciężyli w stylu, do którego już zdążyli nas przyzwyczaić. Szkoda tylko, że do formy musieli wrócić wtedy, kiedy między słupkami stał Artur Boruc. Polak wpuścił trzy gole, ale żadnego nie powinno obarczać się jego winą. Liverpool kreował sobie klarowne szanse bez problemu i wykorzystał je trzy razy. Do siatki trafiał Salah, Mane i Wijnaldum, ale gdyby gospodarze w paru momentach byli bardziej skupieni, wynik mógłby być wyższy, a lista strzelców powiększona o jakieś nazwiska.
Niedzielne granie rozpoczynał Tottenham, który gościł Leicester. Tak się składa, że byłem osobiście na tym spotkaniu i w najbliższym czasie z tego spotkania pojawi się specjalna relacja, dlatego to w niej będzie miejsce na smaczki i anegdotki, a tutaj pojawią się tylko suche fakty. Tottenham był w tym spotkaniu lepszy i zasłużenie wygrał, choć momentami w defensywie popełniał bardzo głupie błędy i tylko fatalna nieskuteczność napastników „Lisów” sprawiła, że dobra forma w ataku nie poszła na marne. Strzeliły tylko jedną bramkę za sprawą Jamie’ego Vardy’ego, ale mogły więcej, bo chociażby ten sam zawodnik zmarnował karnego przy swoim pierwszym kontakcie z piłką. To zemściło się na gościach, który zaraz potem ukąsił strzałem z dystansu Eriksen. Na koniec, kiedy Leicester desperacko próbowało strzelić wyrównującego gola, Tottenham zagrał lagę na Sona, który wykorzystał swoją prędkość, znalazł się w sytuacji sam na sam i wyjaśnił całe spotkanie.
No i nadszedł czas na szlagier kolejki. Spodziewaliśmy się wyrównanego spotkania, w którym grę delikatnie będzie prowadził Manchester City. Chelsea miała stawiać godny opór, a my mieliśmy dostać świetne widowisko. No i dostaliśmy, chleba i igrzysk nie zabrakło, ale nie była to równa walka gladiatorów, a raczej wystawienie jakiegoś skazańca na pożarcie lwom. Chelsea została przecież bezwstydnie stłamszona przez gospodarzy. „Obywatele” już po kilku minutach objęli prowadzenie, a po pół godzinie gry prowadzili już 4-0. Goście byli oszołomieni tym faktem i nic nie byli w stanie zrobić. W drugiej połowie City nieco spuściło z tonu, bo widocznie żal im się zrobiło swoich rywali i wcisnęli im już tylko dwa gole. Pewnie nie zdobyliby żadnego, gdyby defensywa Chelsea sama się o to nie prosiła. Najciekawsze w tym spotkaniu było jednak to, że to City grało tak dobrze, a „The Blues” tak fatalnie. Czyżby Londyńczycy znów grali na zwolnienie? Czy tam ktoś wreszcie dorośnie?
Co działo się na innych stadionach? Było poważniej? Tak, ale Polacy i tak nie mogą być specjalnie szczęśliwi. Łukasz Fabiański znów nie zachował czystego konta, a jego zespół tylko zremisował z Crystal Palace. Ekipa Jana Bednarka zaś nieoczekiwanie przegrała u siebie z Cardiff City. Menedżer „Świętych” był po tym spotkaniu zatrwożony dyspozycją swoich podopiecznych i już zapowiedział, ze zrobi przemeblowanie w defensywie. Dobrze jednak, że Bednarek ma przyzwoitego barbera, bo jak wiadomo, strzyżonego Pan Bóg strzyże. Ciekawie było też w poniedziałkowy wieczór. Faworyzowane Wolverhampton ledwie zremisowało u siebie z Newcastle, ale przez to Watford jest już coraz bliżej, by zabrać im miejsce w europejskich pucharach, tym bardziej po tym, jak ograł Everton, który niedługo może mieć już nowego trenera.