Hit na poziomie Ekstraklasy - po meczu Manchester United-Liverpool
Mecze pomiędzy drużynami "Big Six" w Premier League to z reguły kapitalne widowiska. Bezpośrednia gra, cios za cios, masa bramek - te stwierdzenia najlepiej charakteryzują spotkania na szczycie w angielskiej elicie. Tutaj jednak powinna być adnotacja - "Nie dotyczy meczów Manchesteru United z Liverpoolem." Większość spotkań pomiędzy tymi dwoma utytułowanymi markami w ostatnim czasie są hitami tylko z nazwy - dawno się nie zdarzyło, żeby na ten mecz dojechały obie drużyny. Oczywiście od czasu do czasu zdarzają się wyjątki, jednak niestety dzisiaj ujrzeliśmy typową "Bitwę o Anglię", czyli ciężkostrawny paździerz.
Składy:
Manchester United: De Gea - Young, Smalling, Lindelof, Shaw - Herrera (21' Pereira), McTominay, Mata (25' Lingard) (43' Sanchez), Pogba - Lukaku, Rashford
Liverpool: Alisson - Milner, Matip, Van Dijk, Robertson - Henderson (72' Shaqiri), Fabinho, Wijnaldum - Salah (79' Origi), Firmino (31' Sturridge), Mane
Już w pierwszej minucie mieliśmy bardzo nietypową sytuację - Ashley Young nierozważnie podał do Davida De Gei, który dotknął piłki ręką. Całe zdarzenie miało miejsce w polu karnym, więc zgodnie z zasadami gry sędzia podyktował rzut wolny pośredni dla Liverpoolu. Nic jednak z tej dobrej okazji nie wyszło, ponieważ James Milner strzelił prosto w mur. Wydawało się, że początek tego spotkania zwiastuje nam kapitalne widowisko. Nic z tego - pierwsza połowa była nudniejsza niż konferencje prasowe Adama Nawałki. Właściwie najciekawszą rzeczą w pierwszej części meczu były... 4 zmiany. Mówiąc szczerze nie przypominam sobie spotkania, w którym doszłoby do takiej plagi kontuzji. Duży problem miał zwłaszcza Ole Gunnar Solskjaer, który musiał wykorzystać komplet roszad, ponieważ urazów doznali Ander Herrera, Juan Mata i Jesse Lingard.
A jeśli chodzi o sam przebieg meczu w pierwszej połowie, właściwie jedyną groźną sytuację mieliśmy w 40. minucie, kiedy po kapitalnej prostopadłej piłce od Romelu Lukaku w sytuacji sam na sam z Alissonem znalazł się Lingard. Jednak golkiper "The Reds" sprytnie wybił piłkę spod nóg Anglika i po raz tysięczny w tym sezonie udowodnił, że wydane na niego ciężkie miliony to był bardzo dobry interes Liverpoolu. Generalnie goście mieli optyczną przewagę, jednak niewiele z tego wynikało. Bardzo dobrze spisywała się obrona United, która czyściła wszystkie groźniejsze zagrania rywali.
Druga połowa zaczęła się od nieco odważniejszych ataków ze strony "Czerwonych Diabłów". W pierwszych 5 minutach gospodarze stworzyli sobie 2 bardzo dobre sytuacje zakończone strzałami - problem w tym, że w obu sytuacjach asystent sędziego Marka Olivera słusznie podniósł chorągiewkę, sygnalizując pozycje spalone piłkarzy z Manchesteru. Generalnie widać było lekkie pobudzenie widowiska. Jednak cóż z tego, skoro wciąż nie dochodziło do klarownych sytuacji. Liverpool miał tak naprawdę jedną dobrą okazję, kiedy w 71. minucie główka Georginio Wijnalduma po rykoszecie minęła słupek brami strzeżonej przez De Geę. Natomiast fanom "Czerwonych Diabłów" ciśnienie skoczyło 2 razy - w 75. minucie, kiedy Joel Matip wpakował piłkę do własnej bramki, jednak po raz kolejny dobrze spisał się sędzia liniowy, który wychwycił spalonego Chrisa Smallinga oraz pod koniec meczu, kiedy właśnie Smalling powinien wpakować piłkę do bramki Alissona, ale nie trafił w piłkę. Chwilę później pan Oliver oszczędził nam mąk i zakończył spotkanie.
Po tym meczu bardziej zadowoleni mogą być kibice United - pomimo plagi kontuzji w pierwszej połowie udało im się utrzymać remis z liderem. Natomiast fani Liverpoolu mają sporo powodów do niepokoju - przewaga nad Manchesterem City, która jeszcze niedawno wynosiła 7 punktów, stopniała do jednego oczka. Kwestia mistrzostwa Anglii jest wciąż sprawą otwartą.