Podsumowanie 27. kolejki Premier League
Dwudziesta siódma kolejka Premier League była wyjątkowo dziwna. Nie chodzi mi tu o to, co działo się na boisku, na razie kompletnie od tego abstrahuję. Mam tu na myśli jej rozkład w kalendarzu. Finał Pucharu Ligi Angielskiej narobił sporo zamieszania, przez co spotkania Manchesteru City z Evertonem i Chelsea z Brighton trzeba było przełożyć. Ten pierwszy mecz odbył się już dwa tygodnie temu, a „The Blues” na swój termin muszą jeszcze poczekać. To jednak nie są najważniejsze rzeczy które zdarzyły się, a raczej nie zdarzyły w miniony weekend. Prawdziwym hitem było bowiem starcie Manchesteru United z Liverpoolem. To Derby Anglii, najważniejsza rywalizacja w Premier League. Pierwsze spotkanie obu tych drużyn w grudniu zakończyło się ewidentnym i kompletnie zasłużonym zwycięstwem „The Reds”. Teraz jednak szanse były znacznie bardziej wyrównane, bo zawodnicy Manchesteru United przypomnieli sobie pod wodzą Ole Gunnara Solskajera, jak powinno się grać w piłkę nożną. Czy faktycznie okazali się równorzędnymi rywalami dla Liverpoolu? Co jeszcze ciekawego działo się w Premier League? Zapraszam.
Zacznijmy więc chronologicznie, czyli od spotkania, które odbyło się już dawno temu. Musimy je tu jednak zawrzeć, bo to w końcu według terminarza też dwudziesta siódma kolejka. Szóstego lutego Manchester City gościł na Goodison Park. Everton wtedy zaczynał swój zjazd formy, więc „Obywatele” byli zdecydowanym faworytem. Mimo to „The Toffees” dość długo stawiali opór. Wynik spotkania tuż przed przerwą otworzył dopiero Aymeric Laporte. W drugiej części gry goście też się męczyli. Sprecyzujmy, męczyli się w ataku, bo w obronie nie było nic do roboty. Ofensywa Evertonu praktycznie nie istniała. Gospodarze byli jednak przygotowani na swoją nieudolność w ataku, dlatego zamurowali bramkę i liczyli na kontry. Te nie nadchodziły, za to nadeszła druga bramka dla City. W samej końcówce spotkania piłkę do bramki Jordana Pickforda władował Gabriel Jesus. Dzięki temu zwycięstwu City miało mecz przewagi nad Liverpoolem i wysunęło się na prowadzenie w lidze.
Kolejnym meczem, który tym razem akurat odbył się już wyjątkowo w ten weekend, był mecz Burnley z Tottenhamem. „The Clarets” zawodzą w tym sezonie po całej linii i mimo, że byli gospodarzami, to goście byli faworytami. Tym bardziej, że wreszcie do zdrowia wrócił Harry Kane. Na boisku był więc już nie tylko Son, który i tak był w stanie w pojedynkę wygrać trzy spotkania, ale także najlepszy snajper zespołu. Spodziewaliśmy się więc zwycięstwa „Kogutów”. Inne plany na to popołudnie mieli natomiast gospodarze. To oni za sprawą Chrisa Wooda otworzyli wynik tego spotkania. Z prowadzenia pocieszyli się jednak raptem kilka minut, bo szybko stan gry wyrównał Harry Kane. Wtedy wydawało się, że Tottenham zaraz wróci na właściwe tory i właduje jeszcze jedną albo dwie brameczki, pewnie za sprawą Anglika właśnie i Sona, co da im zwycięstwo. Otóż nie. Choć do końca spotkania forsowali bramkę gospodarzy, nie udało im się zdobyć gola. Zrobił to za to Ashley Barnes, który zagwarantował swojej drużynie trzy punkty. Co ciekawe, po meczu Pochettino naskoczył na Mike’a Deana i prawie go skasował jednym strzałem. Na konferencji Argentyńczyk przyznał jednak, że popełnił błąd, bo był wściekły na wynik i po prostu musiał się jakoś rozładować. Szybka pokuta i klasowe zachowanie.
Następne granie miało już miejsce w niedzielę. Niby obydwa spotkania odbywały się jednocześnie, ale zaczniemy od tego, w którym grał Polak. Jan Bednarek przyjechał ze swoim Southampton do Londynu na mecz z Arsenalem. Faworytem byli oczywiście gospodarze. Choć ostatnio nie grają zbyt dobrze, to przecież „Święci” znajdują się w strefie spadkowej, więc siłą rzeczy musieli być postrzegani za tych gorszych. Tacy też się okazali. Arsenal nawet nie musiał długo się starać, by tego dowieźć. Lacazette już w szóstej minucie spotkania zdobył pierwszą bramkę, a dziesięć minut później gola strzelił Mkhitaryan. Arsenal mógł prowadzić znacznie wyżej, ale marnował dogodne okazje. Najlepszą spartaczył z resztą zdobywca pierwszej bramki. „Święci” nie mili w tym spotkaniu nic do powiedzenia, a co gorsza nie popisali się również w defensywie, co może odbić się na występach Jana Bednarka. Chciałoby się powiedzieć, Polak wybijał się na tle przeciętnej drużyny, ale niestety absolutnie tak nie było.
No i przyszedł czas na wieli szlagier tej kolejki. Liverpool gościł na Old Trafford. Spodziewaliśmy się fajerwerków, bunkrów i dzikich węży. To miało być piłkarskie widowisko nie z tej Ziemi. Mieliśmy dziś ujrzeć coś, czego na oczy jeszcze nikt nie widział i poniekąd tak właśnie było. Bo kto z Was przypomina sobie sytuację, w której menedżer musi w pierwszej połowie zmieniać trzech zawodników z powodu kontuzji? Solskjaer był przed taką sytuacją postawiony. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że zejść z boiska musiał Lingard, który piętnaście minut wcześniej na nie wszedł. Kuriozum. Kontuzje nie ominęły też Liverpoolu, bo murawę przedwcześnie opuścił Firmino. Te urazy spowodowały, że plany obydwu zespołów zostały pokrzyżowane na tyle, że nie potrafiły się one odnaleźć w tym meczu. Grały bezpiecznie i raczej nie stworzyły sobie żadnej bardzo klarownej sytuacji. W zasadzie gdyby nie to kalectwo w pierwszej części, to nie miałbym o czym tu napisać.
Co działo się na innych stadionach? Zaskakująco sporo. Watford zdominował Cardiff, ogrywając ich aż 5-1, dzięki czemu przeskoczył Wolverhampton Wanderers, które zremisowało z Bournemouth. Dzięki temu „Szerszenie” znajdują się na ostatnim miejscu gwarantującym awans do europejskich pucharów. Ciekawie było też w Leicester. „Lisy” przegrały u siebie z Crystal Palace aż 1-4, przez co posadę stracił Claude Puel. Roy Hodgson, który w tym meczy prowadził „Orły” stał się najstarszym menedżerem w historii Premier League. A pomyśleć, że prawie 20 lat temu Roberto Carlos mówił, że ten gość nie zna się na piłce. Czystego konta znów nie zachował Łukasz Fabiański, choć jego West Ham United wygrał. Rywalem było jednak Fulham, więc każdy inny wynik, byłby rozpatrywany jako żenujący.