Podsumowanie kolejki Premier League #14
Jak na razie w tym sezonie Premier League zaskakiwało nas niemalże wszystko. Wyniki, bramki, niewypalone transfery i szokująca forma tych, po których byśmy się jej nie spodziewali. To jednak, co nie mogło nas do tej pory zdziwić to terminarz. Aż do tego teraz. Przygotowani na środek tygodnia bez Ligi Mistrzów kibice dostają znienacka czternasta kolejkę Premier League. Mniej wtajemniczeni fani kompletnie się tego nie spodziewali, ale za to nie dotyczyło to już piłkarzy. Ci bowiem absolutnie nie zawiedli i pokazali kawał ciekawej piłki we wtorek i środę. Nie obyło się bez pięknych bramek, niespodzianek i dramatycznych goli w końcówce. Czym uraczyła nas nietypowa kolejka Premier League?
Kolejka rozpoczęła się od wtorkowego zmagania Tottenhamu z Leicester. Przy czym w naturalnych warunkach to lisy często buszują w kurnikach, ogołacając je z jaj i niosek, tym razem to Kogut był faworytem starcia. Cóż, mecz pokazał, że tym razem naturalny porządek był górą. Leicester zdołało wygrać 2-1, dzięki czemu zadomowiło się w środku tabeli. Co ciekawe, Tottenham jest coraz bliżej tego samego wyczynu. Z tym, że oni zmierzają do środka z drugiej strony. Koguty mają obecnie serię trzech meczów bez zwycięstwa ze zdobytym ledwie jednym punktem na koncie i to w meczu przeciwko West Bromowi u siebie, czyli starciu, które powinni wygrać z zasłoniętymi oczami. Pochettino musi przeanalizować grę swoich podopiecznych, być może warto odejść od popularnego ostatnio ustawienia z trzema środkowymi defensorami i wrócić do czegoś bardziej klasycznego. W przeciwnym razie Spurs mogą w tym sezonie nawet nie tyle, co nie liczyć się w walce o mistrzostwo, co wcale nie awansować do Ligi Mistrzów. Biorąc pod uwagę skład i wyniki w ostatnich sezonach, byłby to dla nich blamaż.
Tego samego wieczora na Vicarage Road przyjechał Manchester United. Choć Czerwone Diabły są wiceliderem, wcale nie musiały być żelaznym faworytem przed tym spotkaniem. Szerszenie są bowiem w wyjątkowej dyspozycji w tym sezonie, a poza tym w zeszłym roku ograły United u siebie 3-1. Tym razem nie udało się, choć mecz był prawdziwym widowiskiem i nawet kibice Watfordu musieli być szczęśliwi, pomimo wyniku, że go obejrzeli. Było tu bowiem wszystko. Piękne bramki, kuriozalne pudła, dramatyczna pogoń i głupie błędy Rojo. To co może cieszyć Mourinho po tym spotkaniu to bramkostrzelność. Wydawać by się mogło, że w obliczu sytuacji, w której Lukaku nie trafia na pustą bramkę z 10 metrów, Czerwone Diabły są w tarapatach. Otóż nie. Są bowiem inni zawodnicy, którzy potrafią strzelać gole i to z dużo trudniejszych pozycji, jak chociażby Lingaard czy Young. Ten drugi, abstrahując akurat od jego nazwiska, przeżywa obecnie drugą młodość. Nie dość, że jest coraz solidniejszy w defensywie, to jeszcze stwarza realne zagrożenie z przodu. Jego forma stawia pod dużym znakiem zapytania transfer Rose’a, który wydaje się być coraz mniej potrzebny.
Środowe boje rozpoczęły się od starcia Arsenalu z Huddersfield. Kanonierzy podejmowali u siebie beniaminka, ale nie to stawiało ich w roli faworyta. Idealnie wpasowują się oni bowiem w schemat dobry mecz – zły mecz – dobry mecz. Idąc tym tokiem myślenia, teraz powinni zagrać nienagannie i tak było. Co prawda zanim strzelili drugą bramkę Huddersfield napsuło im trochę krwi, ale potem poszło już z górki. Nie widziałem jeszcze w tym sezonie tak dobrze, a co chyba ważniejsze, lekko grających w ataku The Gunners. Podopieczni Wengera stwarzali sobie sytuacje z łatwością i to przy pomocy zagrań piętą czy podań na jeden kontakt. Taką piłkę aż przyjemnie się ogląda, a ostatnimi czasy nie można tego za często mówić o Arsenalu. Ten mecz dał ogromne powody do radości ich kibicom. Być może taki występ przełamie też tę nieszczęsną prawidłowość, która rządzi w tym sezonie ich formą.
Inny londyński zespół również grał u siebie tego dnia. Chelsea podejmowała Swansea. Jakimś cudem łabędzie przegrały zaledwie 1-0. Nie miały one bowiem żadnej siły przebicia, nie można było mówić o nawiązaniu walki, a najlepszym tego przykładem jest podanie Renato Sanchesa w bandy. Trudno powiedzieć cokolwiek o grze Chelsea, bowiem wyjmując ten mecz z kontekstu można by stwierdzić, że była zniewalająca. Trzeba jednak pamiętać, że to Łabędzie nie postawiły się gospodarzom. Inny rywal mógłby ich pokarać za nieskuteczność. Znów nie oglądaliśmy Davida Luiza. Brazylijczyka zabrakło nawet na ławce rezerwowej. Oficjalna informacja jest taka, że doznał kontuzji kolana. Ciężko jednak w to uwierzyć, biorąc pod uwagę niesnaski z Conte. Czyżby to oznaczało odejście obrońcy już w styczniu?
Niesamowity popis w ofensywie dał też Liverpool. The Reds w ogóle nie przejęli się tym, ze musieli grać przeciwko The Potters w chłodny, jesienny, tym razem wyjątkowo nie ulewny, wieczór w Stoke. Podobnie jak w przypadku Arsenalu, wrażenie robiła łatwość z jaką piłkarze gości stwarzali sobie sytuację. Zagrania piętką i kiwki były na porządku dziennym. Znów dwa gole ustrzelił Salah, które łącznie w czterech listopadowych spotkaniach zdobył ich aż siedem. Egipcjanin strzelał z każdej pozycji i przeciwko każdemu. Obecnie forma Liverpoolu jest jeszcze bardziej uzależniona od niego, niż od Mane w zeszłym sezonie, a to sztuka. Pytanie tylko czy w wypadku kontuzji skrzydłowego, ekipa Niemca nie rozpadnie się niczym domek z kart?
Nietypową kolejkę Premier League kończyło spotkanie Manchesteru City z Southamptonem. Podobnie jak w meczu z Huddersfield Obywatele okazali się być nieznacznie lepsi i wymęczyli zwycięstwo w końcówce, dopiero w 96 minucie za sprawą Raheema Sterlinga. Te dwa ostatnie mecze dają pewne powody do radości reszcie stawki. City zaczyna wykazywać objawy zadyszki, nie strzela już tyle goli i męczy się z drużynami, którym jeszcze miesiąc temu wpakowałoby pięć goli. Zadaniem Guardioli jest niedopuszczenie do rozwoju tych objawów i naprawienie swojej drużyny już teraz, zanim zaczną tracić cenne punkty.
Inne spotkania też nie zawodziły. Znów wygrało Burnley dzięki czemu piłkarze z Turf Moore wskoczyli na szóstą lokatę kosztem Tottenhamu. Sean Dyche naprawdę świetnie ustawił swoich podopiecznych w tym sezonie i europejskie puchary stają się zupełnie realne. W meczu nieudolnych i przecenionych drużyn Everton rozbił West Ham. Co prawda Allardyce nie prowadził jeszcze w tym spotkaniu The Toffees, ale zawodnicy już chyba poczuli jego charyzmę z trybun. Za to Młoty wciąż nie potrafią się przekonać do Moyesa i grają jeszcze większa padakę, niż za Bilicia, co potwierdza choćby trzecia, piękna z resztą, bramka Rooneya.