Lider obnażony! Liverpool dowodzi, że Obywatele to tylko ludzie
Ozdobą dwudziestej trzeciej kolejki Premier League miało być starcie Liverpoolu z Manchesterem City. Spotkanie miało być ogromnym szlagierem z kilku powodów. Po pierwsze, są to obecnie chyba dwa najefektowniej grające zespoły ligi. Po drugie, The Reds pałali chęcią rewanżu za druzgocącą porażkę 5-0 w pierwszej części sezonu. Po trzecie, to po prostu klasyk, co prawda młody, ale jednak, ligi angielskiej. Co więc działo się tego późnego popołudnia na Anfield?
Od pierwszych sekund meczu piłkarze dali nam do zrozumienia, że nie będzie to spotkanie, w którymi najpierw będą się obczajać, by dowiedzieć się na co mogą sobie pozwolić. Tempo na początku był bardzo wysokie, jeśli ktoś nie zapiął pasów, o których zawsze wspominał Andrzej Twarowski, mógł niemalże wypaść z fotela. Manchester był tym przebiegiem sytuacji dosyć zaskoczony. Obywatele wyglądali na takich, którzy oczekiwali, że The Reds będą onieśmieleni ostatnia porażką 5-0 i dziś wyjdą speszeni. Absolutnie tak nie było i napakowani jak kabanosy i równie czerwoni gospodarze objęli prowadzenie za sprawą Oxlade'a- Chamberlaina już w 9 minucie. Po tej bramce Liverpool bynajmniej się nie cofnął i stwarzał więcej sytuacji. za każdym razem brakowało jednak tej kropki nad "i", dobrego ostatniego podania lub wykończenia. City przeczekało napór gospodarzy, choć nie można powiedzieć, że ze stoickim spokojem. Guardiola z pewnością stałby się właścicielem kilku nowych, siwych włosów, gdyby jakiekolwiek miał. Pod koniec pierwszej części gry to właśnie Obywatele postanowili przycisnąć i udało im się strzelić bramkę. Za gola Sane trzeba pochwalić samego strzelca, ale tak samo należy zganić Joe Gomeza i Lorisa Kariusa. Młody obrońca dał się ograć na przyjęcie klatką piersiową, a bramkarz wpuścił piłkę po krótkim słupku.
Pierwsza połowa była dobra, ale nie dawała nam powodów, by myśleć, że ujrzymy w drugiej to, co faktycznie zobaczyliśmy. Jeśli ktoś bowiem wypadał z fotela na początku spotkania, teraz już na pewno leżał gdzieś w drugim końcu salonu, dawno z niego wyrzucony. Liverpool objął prowadzenie za sprawą Roberto Firmino, który sprytnym lobikiem pokonał Edersona. Trzeba jednak zaznaczyć, że bramka nie padła by, gdyby Stones nie przysnął przy piłce. Anglik był lepiej ustawiony i wydawało mu się, że ma sytuację pod kontrolą. Tymczasem Brazylijczyk odepchnął go przy pomocy hokejowego bodiczka i wszedł w posiadanie futbolówki w polu karnym, co okrasił golem. To było jednak preludium całego koncertu pomyłek defensywy City. Potem pod nogi Salahowi podał Otamendi, którego akcję wykończył Mane, a kilka minut później do Egipcjanina podał wychodzący przed pole Ederson. Najlepszy strzelec Liverpoolu nie miał problemów z przelobowaniem bramkarza gości i podwyższył wynik na 4-1. Manchester City otrząsnął się po trzech mocnych ciosach dopiero po 80 minucie. Wtedy za grę wziął się Gundogan. Niemiec najpierw wykreował sytuację dla Bernardo Silvy, który zdobył drugiego gola dla The Citizens, a potem sam zdobył trzecią bramkę. W doliczonym czasie gry Sergio Aguero trafił jeszcze w boczną siatkę przyprawiając tym samym kibiców o zawał. Jeśli ktoś w tym czasie obgryzał paznokcie, prawdopodobnie odgryzł sobie palce.
Pomimo ogromnych emocji Manchesterowi nie udało się wyrównać i ich pierwsza porażka stała się faktem. Liverpool pokazał reszcie ligi, że Obywatele też są ludźmi i można ich pokonać przy użyciu tych samych, czysto sportowych metod, co wszystkich innych. Mało tego, okazało się, że The Reds potrafią znakomicie grać w ofensywie bez Coutinho, ale z drugiej strony to nieobecny dziś Van Dijk w defensywie by się przydał. Piłkarze obu drużyn dowiedli też, że nie pieniądze grają ponieważ sprowadzeni za łącznie 31 milionów euro Lovren, Matip i Karius wcale nie zagrali gorzej niż kupieni za 139 baniek Ederson, Stones i Otamendi. Ten mecz tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że gdyby ktoś nakręcił Liverpool jak dobry zegarek, to właśnie oni byliby faworytami do mistrzostwa, a nie City. Podopieczni Kloppa potrafią bowiem grać wcale nie gorzej od piłkarzy Guardioli, ale brakuje im regularności. Najważniejsze w tym meczu było jednak widowisko. Zapytany przez mojego kolegę przed meczem, komu kibicuję, odpowiedziałem, że pięknemu futbolowi. Po spotkaniu, jako dumny fan, śmiało mogę przyznać, że to właśnie mój faworyt wygrał.