Mecz, który skończył się po 65 minutach. Po finale Carabao Cup
Niedawno zakończył się mecz między Arsenalem a Manchesterem City w finale Carabao Cup. The Citizens wygrali 3:0, miażdżąc tak naprawdę podopiecznych Arsene’a Wengera. Omówmy sobie jednak co się w tym meczu działo. Oczywiście okiem kibica Arsenalu, żeby było co czytać.
Puchar Ligi Angielskiej jest jedynym krajowym trofeum, którego Arsene Wenger w swojej zbyt długiej 22-letniej przygodzie z Arsenalem jeszcze nie zdobył (przypomnijmy ostatni triumf The Gunners w tych rozgrywkach to rok 1993, a dokonała tego drużyna prowadzona wówczas przez George’a Grahama). Czy francuski menedżer ustawił dziś drużynę tak, by to trofeum wygrać? Nie. Czy zespół zagrał tak, by wygrać? Tym bardziej nie. Czy Wenger zostanie w klubie na kolejny sezon? Tak. Skoro oczywistości mamy za sobą, przejdźmy dalej.
Spotkanie rozpoczęło się od ataków Manchesteru City. Były one na tyle szalone i nieprzemyślane, że jeden z nich zakończył się kontrą Arsenalu, po której Pierre-Emerick Aubameyang powinien był zdobyć bramkę na 1:0. Tak się jednak nie stało – świetnie zachowali się bowiem Kyle Walker i Claudio Bravo. Pierwszy z nich swoją rozpaczliwą interwencją bardzo utrudnił oddanie strzału Gabończykowi, drugi zaś dwukrotnie wybronił jego uderzenia. Od tej pory inicjatywę przejęli Kanonierzy, ale drużyna Pepa Guardioli stała się niezwykle uważna w defensywie i szybko wyjaśniała powstałe pod ich polem karnym sytuacje. Nie można tego z kolei powiedzieć o ekipie Wengera, która w 18. minucie pozwoliła wbić gola Sergio Agüero. Fantastycznym wznowieniem od bramki popisał się wówczas Claudio Bravo, a kuriozalny błąd popełnił Shkodran Mustafi, który odbił się od Kuna jak od ściany. Dodając do tego fakt, że za szeroko ustawieni byli pozostali stoperzy, to Argentyńczyk znalazł się właściwie sam na sam z Ospiną, którego pokonał pięknym lobem. Ten gol w połączeniu z kontuzją Nacho Monreala, która nastąpiła kilka minut później, bardzo podłamał Kanonierów. Od tego momentu zupełnie nie byli sobą. Sprawiali wrażenie niezwykle rozkojarzonych, przygnębionych i chyba liczyli na to, że dotrwanie do gongu (czyli przerwy) pomoże im przetrwać i podnieść się w tym meczu. SPOILER: nie pomogło.
Druga połowa to koncert gry w wykonaniu Manchesteru City. Duże apetyty mieli chyba Fernandinho, Kevin De Bruyne i David Silva, bo zupełnie ZJEDLI środek pola Arsenalu. Xhaka, Ramsey, Özil i Wilshere praktycznie nie istnieli i stali się przy pomocnikach The Citizens mniejsi niż Stuart Malutki. To oczywiście musiało się przekuwać w kolejne sytuacje dla drużyny Guardioli. No i się przekuwało. A sytuacje musiały się z kolei przekuwać w bramki. No i się przekuwały – najpierw gola po bardzo dobrze rozegranym rzucie rożnym wbił zdecydowanie najlepszy dziś na boisku kapitan Obywateli, Vincent Kompany, a kilka minut później bramkę na 3:0 strzelił David Silva, kończąc tym samym mecz w 65. minucie jego trwania. Fani City mogli być więc bardzo zadowoleni – gole w finale strzelały żywe legendy tego klubu, jedyni członkowie mistrzowskiej ekipy z sezonu 2011/2012, którzy byli dziś na boisku – Sergio Agüero, Vincent Kompany i David Silva.
A co z drużyną Arsenalu? Ano nic. Już od początku drugiej połowy grali ze spuszczonymi głowami, przypatrując się jedynie temu, co robi ekipa z niebieskiej części Manchesteru. A z każdą kolejną minutą i każdą kolejną bramką te głowy opuszczały się coraz niżej i niżej, aż miało się wrażenie, że zawodnicy Wengera przygotowują się na jakieś błogosławieństwo. Błogosławieństwa nie było – była za to kara i to bardzo bolesna. I nie chodzi tu o wynik tego spotkania – bo biorąc pod uwagę grę Arsenalu w tym spotkaniu, to wynik 0:3 jest chyba najłagodniejszym wymiarem tej kary. Bolesna była przede wszystkim ze względu na to, że po raz kolejny kibice The Gunners (w tym ja) przekonali się, że to już nie jest wielki klub. Może wciąż ma w swoim składzie bardzo dobrych piłkarzy, ale wielkim klubem nie może być nazywany. Poza tym – co fanom po tym, że w klubie są wielkie nazwiska, skoro te nazwiska nie potrafią wygrywać meczów? A jeśli już to robią to przeciwko jakimś ogórom (ostatnio w Lidze Europy nawet przeciwko ogórom nie potrafili, pozdrowienia dla Östersunds). I wtedy wszyscy są szczęśliwi, bo Arsenal zagrał świetny mecz. Tylko na Boga, to co zespół Wengera robi dziś z Huddersfield, Evertonem czy Brighton, jeszcze kilka lat temu był w stanie robić z United, City, Liverpoolem, czy Chelsea. O odwiecznym rywalu, Tottenhamie, nie wspominając. Jest to bardzo smutne. A jeszcze smutniejsze jest to, że nic się k***a nie zmieni. I radzę Wam się z tym pomału godzić, drodzy Gooners.
Podsumowując: Manchester City wjeżdża z buta w Arsenal wyszarpując im z miejsca jakiekolwiek nadzieje na zdobycie Carabao Cup. A Kanonierzy po dostaniu tego buta w twarz zamiast złapać się za jajca i krzyknąć: ,,Ej, panowie, do roboty! Kompromitują nas!” mówią do siebie: ,,O, ale ładny but. I to za darmo. Dejta wincyj.” Niestety, tak wyglądało to spotkanie. Nadzieja jest jedna, choć wątła – że czwartkowe spotkanie między tymi zespołami będzie wyglądało zupełnie inaczej. Byłem za bardzo szczery w całym tym artykule, więc na sam koniec pozwolę sobie na nieszczerość – gorąco wierzę, że to się wydarzy.
#NAPIWNO.