Wina Wengera, a może jednak niekoniecznie?
Ten sezon w wykonaniu Arsenalu nie należy do najlepszych. Wróć, powiedzmy prawdę. Ten sezon jest dla Arsenalu jednym z najgorszych od wielu wielu lat. Kanonierzy zajmują ledwie szóste miejsce w tabeli Premier League. Do końca sezonu zostało ledwie ćwierć całych rozgrywek, a The Gunners od miejsca premiowanego awansem do Ligi Mistrzów dzieli aż dziesięć punktów. Co prawda, mają oni jedno spotkanie w zanadrzu, ale nie ma się co łudzić, bo bardziej prawdopodobne jest to, że Patryk Vega nagra film bez Tomasza Oświecińskiego i Łukasza Fabijańskiego, niż obecność podopiecznych Wengera w przyszłej edycji Champions League. Fani mają tak dość, że tęsknią za czasami, kiedy śmiano się z ich powinowactwa z liczbą cztery. W efekcie sfrustrowani są wszyscy, a wina, jak to ma zwykle miejsce w takich przypadkach, spada na trenera. Ale czy aby na pewno to Arsene Wenger jest główną przyczyną niepowodzeń?
Nie do końca jest w tej kwestii przekonany Ian Wright, legendarny napastnik Kanonierów, który miał okazję występować pod wodzami Wengera, kiedy ten nie był jeszcze bardziej kojarzony z komedią niż z futbolem. Snajper w wywiadzie dla Sky Sports wysnuł ciekawą tezę, według której to nie tylko Francuz jest powodem obecnej pożogi.
W finale z Manchesterem City to piłkarze zawiedli. Przy wyniku 2-0 nie wykazywali żadnej ambicji, byli już przekonani, że tego meczu nie wygrają, nie wierzyli sami w siebie. Mało tego, to nie pierwszy raz kiedy tak się zachowują. Wydaje mi się, że nie słuchają Wengera. Nikt nie czuje się odpowiedzialny za grę, nawet ci nowi. Na taką grę patrzy się z żalem.
Poruszona przez Wrighta prawidłowość naprawdę rzuca się w oczy. Kiedy piłkarze Arsenalu wygrywają, spisują się dobrze, wszyscy nagle są ambitniejsi. Przykładem jest choćby mecz z Evertonem. Od początku zaczęło im wychodzić, więc wszyscy mieli chęć grać. W sytuacjach, gdy gra przestaje wyglądać należycie, nie ma w nich ognia, by coś poprawić i powalczyć o lepszy rezultat.
Ale czy to wina piłkarzy? Moim zdaniem nie. To na barkach menedżera spoczywa kwestia motywacji swoich podopiecznych. Oczywiście, wierni kibice i góra pieniędzy powinny być wystarczającymi motywatorami dla zawodników, ale jeśli wiedzą oni, że w przerwie w szatni spotkają ciepłą kluchę, a nie pobudzonego faceta, nie znajdą w sobie sił, by walczyć dalej.
Być może taktyka Wengera jest dobra, a jego ruchy transferowe prawidłowe, ale jeśli nie potrafi zapewnić odpowiednich fundamentów mentalnych swoim piłkarzom, to nigdy się o tym nie dowiemy. Wydaje mi się, że Francuz wypalił się już na tej płaszczyźnie, a jego piłkarze poznali jego mniej charyzmatyczną stronę. Będzie mu teraz bardzo trudno ponownie wziąć szatnię szturmem i sprawić, by piłkarze znów poczuli, że to on jest ich przywódcą. Najlepsze na ten moment jest więc zrezygnowanie z posady i krótki odpoczynek od menedżerki. To się musiało kiedyś skończyć Panie Wenger. W końcu panda rhei, czy jakoś tak.