Kapiszonami Mew nie ustrzelisz
Niestety, od samego rana było wiadomo, że piłkarskie emocje odejdą dziś na drugi plan, choćby nie wiem jaki mecz miał się odbyć. To wszystko przez tragiczną,a co gorsza nagłą śmierć Davide Astoriego. Włosi swoją kolejkę odwołali, ale inne ligi grały dalej. Niedzielne spotkania w Premier League zainaugurować miało starcie Brighton z Arsenalem. Beniaminek podejmował Kanonierów, którzy, mam wrażenie, że piszę to przy okazji każdego ich meczu, desperacko potrzebowali zwycięstwa. Liga Mistrzów coraz bardziej się oddala, wydaje się wręcz nierealna. By jednak utrzymać chociażby nadzieję, trzeba nieprzerwanie wygrywać. Czy Mewy okazały się na tyle gościnne, by im na to pozwolić?
Zdecydowanie nie. Goście zamiast ciepłych laczków na wejściu dostali gola. Już w siódmej minucie Brighton prowadziło za sprawą Dunka. Ogromna w tym jednak zasługa Petra Cecha. Bramkarz Arsenalu bardzo niefortunnie wyszedł przy rzucie rożnym, minął się z piłką, a ta została odbita pod nogi obrońcy gospodarzy, który nie miał problemów, by wpakować ją między puste słupki. Już w dwudziestej szóstej minucie było 2-0. Pascal Gross dośrodkował na głowę Glenna Murraya, który uderzył piłkę po koźle i zdobył gola. Ta akcja była jednak prawdziwym koncertem błędów gości. Murray był jedynym zawodnikiem atakującym w polu karny, a mimo to miał tyle miejsca by postawić sobie domek letniskowy. Jego strzał nie był też wyśmienity, po prostu przeszedł przez dziurawe jak spodnie statystycznej nastolatki ręce Cecha. Nie wiele brakło a byłoby już 3-0. Iwobi tracił piłkę jakieś trzydzieści metrów od swojej bramki na rzecz Anthonego Knockaerta. Francuz podał ją do Grossa, który piętą odegrał futbolówkę powtórnie do skrzydłowego, ale ten nie zdołał z łatwej pozycji pokonać Cecha. Arsenal próbował sforsować obronę gospodarzy krótkimi podaniami i koronkowymi akcjami. Jedna z nich przyniosła w końcu gola, pod koniec połowy. Aubameyangowi udało się wbić piłkę do bramki z pięciu metrów, choć nie wiele brakło, by Ryan obronił i ten strzał.
Druga połowa odbiegała znacznie poziomem emocji od pierwszej. Nie działo się za wiele. W zasadzie jedyny moment, który mógł sprawdzić, że kibice wstali z krzeseł to bardzo groźnie wyglądające zderzenie Kolasinaca ze Schelotto. Bośniak zdemolował Włocha impetem uderzenia, niemalże urywając mu głowę. Obrońcy Brighton cudem nic się nie stało. W końcówce gospodarze grali bardzo mądrze, zamiast wyprowadzać średnio opłacalne kontry, próbowali opanować piłkę i się przy niej utrzymać. Tym samym udało im się dowieźć zwycięski rezultat do końca i zatryumfować nad miernym tego popołudnia Arsenalem.
Patrząc na statystyki możemy uznać, że Arsenal był lepszy. Nie był. Jego posiadanie piłki było bezcelowe, nie potrafili sobie stwarzać okazji, ani nawet przejść przez ustawioną na szesnastym metrze defensywę rywali. Brighton zaś grało dużo dynamiczniej, szybciej podawało i w efekcie stworzyło sobie sporo sytuacji i naprawdę mogło wygrać jeszcze wyżej. Przegrać pechowo z beniaminkiem to jedno, ale być od niego gorszym i zasłużenie ponieść klęskę to zupełnie inna sprawa. W Arsenalu dzieje się źle jak nigdy i zmiany są potrzebne. Wemger musi odejść, choć kibice Brighton w swoich dzisiejszych przyśpiewkach prosili, by został.