Czerwone Diabły wygrywają nietypowy mecz walki
Starcia pomiędzy Manchesterem United a Liverpoolem to dla wielu najważniejsze mecze sezonu. Kibice obydwu drużyn nierzadko stawiają tę rywalizację ponad konfliktami z lokalnymi rywalami, Evertonem i Manchesterem City. Ma to głównie podłoże w tym, że wymienione we wcześniejszym zdaniu zespoły nie zawsze były w stanie nawiązać równą walkę z The Reds i Czerwonymi Diabłami. Nic więc dziwnego że wszyscy byli tak napaleni na szlagier trzydziestej kolejki Premier League, jak szczerbaty na budyń. Dodatkowej pikanterii dodawał fakt, że obydwie ekipy sąsiadują ze sobą w tabeli. Liverpool jest trzeci, a Manchester United znajduje się tuż nad nimi z przewagą dwóch oczek. Obydwa zespoły nie zamierzają się włączać pod koniec sezonu w niepotrzebną walkę o miejsce w Lidze Mistrzów i chcą mieć je już zapewnione, więc nie ma się co dziwić, że w to południe bardzo chciały wygrać. Komu i w jakim stylu się to udało?
Przed spotkaniem media były niemalże przekonane, że Mourinho ustawi autobus i odda inicjatywę, ale tak się nie stało. Czerwone Diabły w pierwszej połowie faktycznie miały mniejsze posiadanie piłki niż ich rywale, ale wynikało to z tego, że w żadnym wypadku nie starali się rywala zamknąć i rozklepać, a raczej woleli go szybko dźgnąć. Udało im się to i nawet dwukrotnie. Obydwa gole rozpoczęły się od tego samego schematu, za co należy pochwalić Mourinho, za jego ułożenie, ale też piłkarzy za egzekucję. De Gea zagrywa długa piłkę na Lukaku, który dwa razy wygrywa pojedynek powietrzny z Lovrenem. Raz zgrywa piłkę bezpośrednio do Rashforda, który łatwo nawija Alexnadra - Arnolda i strzela po długim słupku. Parę minut później akcja się powtarza z tym, że odbiorcą zgrania jest Mata. Temu jednak piłka odskakuje lecz wpada wprost pod nogi Rashforda, który drugi raz pakuje ją do siatki. Potem United mogło prowadzić już 3-0. Sanchez jednym podrzuceniem piłki wykiwał cała obronę Liverpoolu. Ta spadała w kierunku Maty, który chciał strzelić pięknego gola przewrotką, ale nie udało mu się trafić między słupki. Swoją drogą już kiedyś taką bramkę załadował, ale na Anfield.
Z tym autobusem to wcale się media jednak nie pomyliły. On po prostu stał gdzieś w korkach i dojechał dopiero na drugą połowę. Czerwone Diabły, mając świadomość, że prowadzą bezpiecznie dwoma bramkami cofnęły się i oddały pole Liverpoolowi. Ten jednak nie za bardzo mógł zagrozić bramce. W drugiej połowie udało się im oddać tylko jeden strzał zagrażający bramce i było to w ostatniej minucie doliczonego czasu gry. Z woleja pomylił się niezawodny dotąd Salah. W strzelaniu goli gości wyręczył bardzo uprzejmy tego dnia Bailly. Iworyjczyk w ekwilibrystyczny sposób wpakował piłkę do własnej siatki i nawet bóg sztuki bramkarskiej, jakim jest David de Gea, nie mógł tego wyciągnąć.
Podsumowując, mecz, choć nie zobaczyliśmy w nim zbyt dużo strzałów na bramkę, mógł się podobać. Widać było, że obie drużyny grają po to, by wygrać i robią to najambitniej, jak tylko mogą. Nie brakowało ostrych wejść, pyskówek i zaciętych starć, a takie mecze ogląda się dobrze nawet, jeśli brakuje w nich techniki. Kompletnie nie dało się odczuć, że na boisku nie ma Pogby. Rzekłbym nawet, że United grało bez niego płynniej, mniej było zbędnych, niewnoszących za wiele akcji. Popisowy mecz znów zagrał Lukaku. Belg potwierdza, że wcale nie potrafi grać tylko przeciwko słabszym. Choć gola dziś nie zdobył, miał wyraźny wkład przy obydwu trafieniach Rashforda i był cenny przy innych akcjach. Liverpool zaś został kompletnie zniwelowany. Na boisku byli przecież Mane, Firmino i Salah, którzy zwykle nie mają problemów z żadną defensywą, a tym razem byli rozbrojeni. Kloppowi zabrakło planu B, ale przynajmniej ktoś udowodnił mu, że to trio można powstrzymać i nie należy polegać tylko na nich. W każdym razie, jeśli ktoś zwątpił w szlagiery Premier League po ostatnim weekendzie ma pełne prawo żałować, że nie dał im kolejnej szansy. Kto dał, ten spędził wspaniałe, wczesne popołudnie tej soboty.