Z dużej chmury mały deszcz - Tottenham 1:2 Liverpool
Chyba spodziewaliśmy się więcej, nieprawdaż? Liverpool, wciąż bardziej efektywnie niż efektownie, ale poradził sobie z pierwszym poważnym rywalem, przez większą część meczu dominując nad bezradnymi dzisiaj Kogutami z Harrym Kanem na czele. Gdyby nie sędzia, byłby to pewnie jednak remis...
Przeciwko Liverpoolowi Tottenham musiał radzić sobie bez kontuzjowanych Hugo Llorisa (nie, nie był w izbie wytrzeźwień) i Delego Alliego, dzięki czemu od pierwszej minuty mecz zaczęli Michel Vorm oraz Harry Winks. Jurgen Klopp natomiast postanowił wrócić do swojej jedenastki z pierwszych trzech kolejek, przywracając Naby'ego Keitę do podstawowego składu kosztem Jordana Hendersona.
Liverpool, tak jak zwykle, zaczął mecz bardzo mocno. Już w pierwszej minucie Firmino umieścił piłkę w siatce, lecz gol nie został uznany ze względu na pozycję spaloną Sadio Mane. Decyzja dla niektórych kontrowersyjna, po obejrzeniu powtórek wydawała się jednak właściwa. Piłkarze Tottenhamu próbowali agresywnie naciskać na obrońców The Reds, ale oprócz jednego rzutu wolnego nie przynosiło im to żadnej korzyści. Po 20 minutach mecz wyraźnie zwolnił, lecz właśnie wtedy fatalny błąd popełnił Eric Dier, wyprowadzając prostopadłym podaniem Salaha sam na sam z Vormem. Egipcjanin uderzył jednak prosto w Holendra. W reakcji na to Koguty postanowiły znowu przycisnąć, lecz ich najlepszą okazją był kolejny rzut wolny po głupim faulu Mane, bez problemu wybroniony przez Alissona. Chaotyczną grę w defensywie gospodarzy Liverpool zdołał wykorzystać w 39 minucie. Z rzutu rożnego piłkę w pole bramkowe wrzucał Milner, a nieudane piąstkowanie Vorma na bramkę zamienił jego rodak, Georginio Wijnaldum, dla którego była to pierwsza bramka na wyjeździe w Premier League. Rozochocony Gini probował swoich sil również kilka minut później, lecz jego strzał przeszedł obok słupka.
Druga połowa Tottenham rozpoczął z większym animuszem. Kolejne błędy popełniał Joe Gomez, dając Lucasowi Mourze dwie dobre szanse na strzelenie gola. Brazylijczyk był dziś jednak w zauważalnie gorszej dyspozycji niż dwa tygodnie temu, toteż raz posłał piłkę obok bramki, a za drugim razem obił słupek. Na odpowiedź Liverpoolu nie trzeba było długo czekać. Po raz kolejny jak w masło w obronę Kogutów wjechał Sadio Mane, a jego akcję po dobitce zdołał wykończyć Roberto Firmino. Od tego momentu mecz stał się zauważalnie nudniejszy, ale i brutalniejszy - nie mający pomysłu na przełamanie rywala podopieczni Maurizio Pochettino zaczęli grać ostrzej. Ofiarą nadmiernego wymachiwania rękami Vertonghena stał się właśnie Brazylijczyk, który był zmuszony zejść z boiska. Swoje szanse na dobicie Tottenhamu mieli Salah, Keita i Mane, lecz a to odkupić swoje grzechy starał się Vorm, a to ich strzały okazywały się za słabe. Znając Liverpool - to musiało się zemścić. Na szczęście dla nich, stało się to dopiero w 92 minucie - właśnie wtedy do siatki trafił Erik Lamela, wprowadzony na boisko kilkanaście minut wcześniej. Na więcej nie starczyło czasu - choć gdyby w Premier League był VAR, prawdopodobnie zobaczylibyśmy jeszcze karnego po faulu Mane na Sonie. A że Michael Oliver stanowczo odrzucił protesty piłkarzy Kogutów - kolejne jednobramkowe zwycięstwo Liverpoolu stało się faktem.
The Reds oczywiście utrzymują w ten sposób pozycje lidera tabeli, lecz zrównać się z nimi punktami może jeszcze Chelsea oraz Watford, grające dzisiaj odpowiednio z Cardiff oraz z Manchesterem United. Tottenham na razie utrzymuje się na 5 miejscu, lecz najprawdopodobniej zostanie wyprzedzony przez kilka drużyn i wypadnie z TOP6.