Podsumowanie ósmej kolejki Premier League
Wakacje oficjalnie się zakończyły. Dla każdego. Nawet jeśli byłeś studentem, który w czerwcu wyjątkowo się spiął, po to by we wrześniu nie musieć martwić się egzaminami, a taką osobą byłem chociażby ja, laba się skończyła. Co więc mają powiedzieć piłkarze, którzy grają już w piłkę któryś tydzień z rzędu? Premier League dobiła już do ósmej kolejki, a ta miała być dla nas niezwykle atrakcyjna. Dlaczego? Po pierwsze, istniały spore szanse, że ze swoją posadą pożegna się Jose Mourinho, którego Manchester United miał mierzyć się z Newcastle. Niby grali na Old Trafford, niby Sroki są w strefie spadkowej, ale jeśli o kimś w tej lidze można powiedzieć, że nigdy nie wiadomo, to właśnie o zespole Portugalczyka. Poza tym, mieliśmy też mecz na absolutnym szczycie. Lider z błękitnej części Manchesteru mierzył się z Liverpoolem. The Reds byli przed rokiem pierwszym zespołem, który zdołał ograć Obywateli. Czy teraz byli w stanie to powtórzyć? Co jeszcze ciekawego działo się na boiskach Premier League? Zapraszam.
Poważne granie rozpoczęło się od Tottenhamu. Koguty przystępowały do spotkania z Cardiff po bardzo bolesnej porażce na własnym stadionie z Barceloną w środku zeszłego tygodnia. Poprawa humorów miała być jednak łatwa i przyjemna, ponieważ ich rywal jeszcze nie wygrał w tym sezonie spotkania ligowego i zajmował ewidentnie ostatnie miejsce w tabeli. Cardiff nie miało się przeciwstawić Tottenhamowi i faktycznie tego nie zrobiło. Koguty już w 8 minucie objęły prowadzenie za sprawą Erica Diera. Później przestało im zależeć na dobiciu przeciwnika, a priorytetem było utrzymanie korzystnego wyniku, przy jak najmniejszym zużyciu sił, które zostały przecież pokaźnie wyeksploatowane przez Barcelonę. Podopieczni Mauricio Pochettino przez resztę spotkania pewnie kontrolowali przebieg gry i nie dali się zaskoczyć. Z boiska zeszli z trzema punktami.
Chwilę po zakończeniu tego spotkania na murawę Old Trafford wyszły Czerwone Diabły, które miały stanąć na przeciwko Srok. Tak, jak pisałem wyżej, miał to być decydujący mecz dla Jose Mourinho. Porażka implikowałaby momentalne zwolnienie. Zwycięstwo przedłużyłoby nieco jego nędzny żywot w tym fabrycznym mieście. Osobiście, choć jestem zawziętym i wiernym kibicem Manchesteru, liczyłem, że tym razem przegrają w imię większego celu, czyli zwolnienia Portugalczyka. Przez długą chwilę faktycznie wiele na to wskazywało. Po 10 minutach Manchester przegrywał bowiem już 2-0. Gole strzelali Kenedy i Muto. Takim rezultatem zakończyła się też pierwsza połowa i pewnie Ed Woodward miał już przygotowane papiery na wypowiedzenie umowy, te nieszczęsne 29 milionów funtów odszkodowania dla Mourinho i pałkę, którą pieprznąłby go w łeb na odchodne. Wszystko to jednak poszło jak krew w piach. Czerwone Diabły postanowiły obudzić się na kwadrans przed końcem, a gole zdobywali wszyscy ci, którzy pod wodzą Mourinho albo zawodzą, albo nie są przez niego lubiani. Najpierw bramkę strzelił Mata, potem stan gry wyrównał Martial, a gdyby tego było mało, decydującym trafieniem popisał się Alexis Sanchez, który chyba jednak pamięta jeszcze, jak gra się w piłkę. Niestety, dzięki niemu, a raczej przez niego będziemy musieli jeszcze pomęczyć się trochę z Mourinho na ławce trenerskiej.
Niedzielną przygodę z Premier League rozpoczynał Arsenal. Kanonierzy przyjechali na Craven Cottage. Nie była to dla nich najdłuższa z podróży i sądząc po humorach w jakich wyszli na murawę, dosyć wesoła. Po piłkarzach Arsenalu od razu było widać, po co pojawili się na boisku. Interesowały ich jedynie trzy punkty, ale chyba nikt nie przypuszczał, że będą chcieli je zdobyć w tak przekonującym stylu. Co prawda do przerwy był remis, po golach Lacazette'a i Schurrle, ale sytuacja uległa dramatycznej dla Fulham zmianie w drugiej części gry, Po przerwie znów ukąsił Francuz. Zaskoczył Betinellego niesygnalizowanym uderzeniem zza pola karnego. Okrasą spotkania była bramka zdobyta przez Ramseya. Walijczyk może i jest przygotowywany do odejścia z Emirates Stadium, ale nie zamierza dawać swojej drużynie mniej w związku z tym. Kapitalnie kopnął piętką i plasowanym strzałem ominął bramkarza Fulham. Potem dwie bramki dołożył jeszcze Aubameyang, który od momentu dołączenia do Arsenalu nie zwolnił ani na moment. Maszyna, nie człowiek.
Potem swój mecz rozgrywała Chelsea. The Blues mieli mierzyć się z Southamptonem, który podejmował ich na własnym stadionie. Wszyscy dobrze pamiętamy, jak ostatnio wyglądało spotkanie obydwu tych ekip na St. Mary's Stadium. Chelsea, choć przegrywała wtedy już 2-0 i to nawet po golu Jana Bednarka, ostatecznie zdołała zwyciężyć. Tym razem, podobnie jak i tamtego pamiętnego dnia, w składzie Świętych wyszedł Polak. Niestety, nie poszło mu już tak dobrze. Zarówno on, jak i jego koledzy, kompletnie nie radzili sobie z ofensywą rywali. Znów odpalił Się Eden Hazard, który strzelił swoją siódmą bramkę w tym sezonie i tym samym umiejscowił się na samym szczycie klasyfikacji strzelców. Kapitalnie zaprezentował się też Barkley, który pod wodzą Sarriego gra jak z nut. Aż trudno uwierzyć, że to ten sam zawodnik, na którego Conte w zasadzie patrzył z odrazą. Wynik na sam koniec ustalił jeszcze Morata, który widocznie pamięta jeszcze, jak strzela się bramki. Co ten Sarri zrobił z The Blues, to ja nawet nie.
No i w końcu doczekaliśmy się naszego szlagieru. Liverpool podejmował Manchester City. Po tym spotkaniu mogliśmy spodziewać się wielu rzeczy, a przede wszystkim bramek. Ostatnie starcia obydwu tych zespołów obfitowały bowiem w worki pełne goli i bardzo ofensywny futbol. Żadna z drużyn nie straciła nic ze swojej siły ofensywnej z poprzedniego sezonu, więc czemu teraz mielibyśmy nie uświadczyć prawdziwego widowiska. Cóż, spotkanie może i stało na wysokim poziomie, jeśli chodzi o umiejętności i taktykę, ale nie przyniosło nam tego, czego wszyscy tak naprawdępragnęliśmy. Nie było goli. Najbliżej strzelenia bramki był Riyad Mahrez, który podszedł do rzutu karnego, ale posłał go prosto w trybuny, niczym David Beckham za najlepszych lat swojej kariery. Niemniej jednak bezbramkowy remis okazał się korzystny dla Manchesteru City, który pozostał na fotelu lidera, dzięki korzystniejszemu bilansowi bramek.
Co działo się na innych stadionach? Największe wrażenie zrobiło chyba Bournemouth, które rozbiło na Vicarage Road Watford, który jeszcze do niedawna był rewelacją ligi. Tymczasem ni stąd, ni zowąd to Wisienki znajdują się na szóstej pozycji i są w bliskim kontakcie ze ścisłą czołówką. Zaraz za ich plecami plasuje się Wolverhampton, które ograło Crystal Palace, Europejskie puchary już coraz bliżej. Do szarej codzienności wrócił za to West Ham, który po ostatnim zwycięstwie nad Manchesterem United przegrał z Brighton. Łukasz Fabiański znów nie zdołał wywalczyć w pojedynkę nawet punktu.