Liverpool rzutem na taśmę wygrywa Derby Merseyside!
Nie ma się co oszukiwać - jeśli chodzi o Premier League, to Derby Merseyside nie były najlepszym meczem weekendu. Nie były też najlepszym meczem niedzieli. Ba, nie były nawet najlepszymi niedzielnymi derbami. Może mam mylne wrażenie, wywołane przez North London Derby, ale uważam, że jak na standardy ligi angielskiej, oglądaliśmy bardzo przeciętne spotkanie. Na całe szczęście, mieliśmy chociaż pasjonującą końcówkę.
Składy:
Liverpool: Alisson - Alexander-Arnold, van Dijk, Gomez, Robertson - Wijnaldum, Fabinho, Shaqiri (71' Keita) - Salah (75' Sturridge), Firmino (84' Origi), Mane
Everton: Pickford - Coleman, Mina, Keane, Digne - Gomes, Gueye - Walcott (63' Lookman), Sigurdsson (91' Zouma), Bernard (89' Calvert-Levin) - Richarlison
Początek meczu był nie najgorszy. Co dziwić nie może, to "The Reds" od pierwszego gwizdka sędziego dyktowali warunki gry. Już w pierwszym kwadransie Sadio Mane miał 2 bardzo dobre sytuacje, ale raz fatalnie przestrzelił, a za drugim podejściem został zablokowany. Jednak pierwszą stuprocentową okazję na zdobycie bramki miała ekipa gości - Gomes strzelał z 3 metrów na bramkę Alissona, ale były golkiper Romy kapitalnie obronił jego uderzenie. Paręnaście minut później Shaqiri stanął oko w oko z Pickfordem, ale to Anglik wyszedł zwycięsko z tego starcia. Nie minęło 40 sekund i sam na sam z Alissonem wyszedł Walcott, jednak i tym razem wygrał bramkarz - Brazylijczyk sprytnie nabił piłkę o nogi 28-latka, przez co futbolówka wyszła na aut bramkowy.
Generalnie jeśli chodzi o pierwsze 45 minut, to nie było kompletnej nudy, ale porównując ten mecz do spotkania Arsenalu z Tottenhamem...nie no, bądźmy poważni, równie dobrze moglibyśmy porównać dokonania Led Zeppelin i One Direction. Albo Stevena Spielberga i Patryka Vegi. Zupełnie nie ten rozmiar kapelusza.
Druga połowa była nieco bardziej wyrównana, ale co za tym idzie - niestety nudniejsza. Co prawda gra toczyła się w dość żwawym tempie, jednak niewiele z tego wynikało. Bardzo mało sytuacji bramkowych, uważna gra obu drużyn w defensywie, niechlujne zagrania w fazie ataku - tak wyglądała druga część meczu przez większość czasu. Oczywiście mieliśmy jakieś pojedyncze zrywy jednych czy drugich, jednak zdecydowanie brakowało konkretów.
Można zaryzykować stwierdzenie, że ten mecz uratował Divock Origi. Najpierw w 87. minucie Belg z 2 metrów trafił...w poprzeczkę. Zaliczył tym samym pudło kolejki, a być może nawet sezonu. Origi nie chciał jednak zostać zapamiętany tylko z tej wpadki, w związku z czym stwierdził, że zdobycie zwycięskiej bramki w ostatniej minucie doliczonego czasu to całkiem niezły pomysł na zmazanie plamy. Cała akcja bramkowa to był jeden wielki kuriozum - Alexander-Arnold zagrał znaną z polskich boisk "lagę w pole karne", obrońca Evertonu wybił piłkę pod nogi znajdującego się na 16. metrze Virgila van Dijka, który...ciężko powiedzieć co zrobił. Ujmę to tak - przetransportował piłkę na poprzeczkę bramki strzeżonej przez Jordana Pickforda, która odbiła się od niej 2 razy (!!!) i trafiła wprost na głowę Origiego. Belg udowodnił, że nic 2 razy się nie zdarza i tym razem po prostu skierował piłkę do siatki.
Dzięki temu zwycięstwu Liverpool ponownie doskakuje do Manchesteru City na zaledwie 2 punkty, jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że prędzej czy później "The Citizens" odjadą ekipie Kloppa. Na ten moment Liverpool jest po prostu drużyną słabszą, która ma zdecydowanie więcej mankamentów. A Everton? Można powiedzieć, że Anfield jest czymś takim, jak dla nas wizyta u dentysty - nie wygrali tam od 19 lat i poczekają przynajmniej jeszcze kolejny rok na przełamanie tej fatalnej passy.