Podsumowanie piętnastej kolejki Premier League
Budzisz się pewnego wtorkowego poranka i wydaje Ci się, że obejrzysz Ligę Mistrzów po przyjściu ze szkoły, pracy ewentualnie uczelni, chyba, że nigdzie nie chodzisz Ty nierobie, to weź w końcu zrób coś ze swoim życiem. Tymczasem nie ma wieczorem żadnego europejskiego pucharu, a Premier League. W środę dzieje się to samo? Co się stało? Kto ukradł Ligę Mistrzów. Nikt, spokojnie, ona będzie za tydzień, więc proszę się nie gorączkować, bo teraz był gratka dla fanów ligi angielskiej. Na co mogliśmy się przygotować tego tygodnia? Wydawać by się mogło, że w środku tygodnia dostaniemy jakąś marną kolejkę, bo nie wszyscy mają czas ją obejrzeć, ale, jakby to powiedział Radosław Kotarski, nic bardziej mylnego. Mieliśmy kilka fajnych spotkań w terminarzu i przede wszystkim starcie Manchesteru United z Arsenalem, które było absolutnym szlagierem i wciąż trzeba było je rozpatrywać pod tym kątem, pomimo formy, a raczej jej braku, Manchesteru United. Jak więc potoczyły się wszystkie spotkania? Zapraszam.
Co działo się we wtorek? W zasadzie jednym spotkanie z udziałem mocnej drużyny było starcie Watfordu z Manchesterem City. Szerszenie mają bardzo dobry sezon i kręcą się w górnej części tabeli, ale nawet to nie pozwalało nam myśleć, że mogą chociaż zagrozić Manchesterowi City. Obywatele są w tym sezonie jeszcze groźniejsi niż rok temu, co wydaje się przerażające. Watford, który był w tym spotkaniu gospodarzem nie trząsł jednak kolanami, niczym mała dziewczynka oglądająca Gęsią Skórkę i dzielnie stanął do walki. Długo bronił się przed atakami Obywateli, którzy ostatecznie zdołali , o ironio, ukąsić Szerszenie dwukrotnie. Raz za sprawą Sane, a potem przy użyciu Mahreza. Watford nie zamierzał jednak się położyć i dać zbić jeszcze dotkliwiej. Walczył o swoje i w końcówce zdobył gola dzięki Abdoulaye Doucoure, który w tym sezonie jest po prostu nieoceniony, do tego stopnia, że niedługo zostanie pokaźnie wyceniony. Taką grę słów sobie wymyśliłem. Fajna, nie? Fajne nie jest jednak to, że Obywatele wygrywają mecz za meczem i starają się zgubić konkurencję, a w efekcie znów stworzyć ligę tak mdłą, jak rok temu.
Bezpośredni i w zasadzie jedyny rywal Manchesteru City do mistrzostwa, czyli Liverpool, mierzył się następnego dnia z Burnley na Turf Moore. Jeszcze rok temu miejsce to było terenem tak trudnym do przejścia jak odcinek od stołu z bimbrem z powrotem do weselnego stolika o 4 nad ranem. Niewielu się to udawało. W tym roku jednak nie ma z tym już specjalnego problemu. Jurgen Klopp czuł się wręcz tak pewnie, że zrezygnował z każdego ze swoich podstawowych napastników. Patrząc na skład mogło nam się wydawać, że takie bagatelizowanie podopiecznych Seana Dyche’a może skończyć się tragicznie. Długo faktycznie zanosiło się na tragedię. Najpierw The Reds nie potrafili zagrozić bramce Joe Harta, a potem skarcił ich Jack Cork. Chwilę później wyrównał Milner, ale Klopp zorientował się, że popełnił błąd i wpuścił na boisko Firmino oraz Salaha. Obaj panowie mieli wielki wpływ na to, że Liverpool ostatecznie jednak wygrał. Brazylijczyk sam strzelił gola, a Egipcjanin asystował przy bramce Shaqiriego. Pogoń za Manchesterem City trwa więc dalej.
Na Molineux Stadium Wolverhampton podejmował za to Chelsea. The Blues również mieli aspiracje, żeby gonić Manchester City, ale im brakowało nieco więcej, więc tym bardziej nie mogli sobie pozwolić na margines błędu. Sarriemu bardziej zależało jednak na tym, by niektórym zawodnikom dać odpocząć i tym sposobem w podstawowej jedenastce pojawili się chociażby Cesc Fabregas czy Andreas Christensen. Przy czym zbagatelizowanie przeciwnika upiekło się Jurgenowi Kloppowi, to Włochowi już nie do końca. Co prawda na prowadzenie Chelsea wyprowadził Ruben Loftus – Cheek, ale to nie wystarczyło, by tego dnia zdobyć na Molineux choćby punkt. W krótkim odstępnie czasowym gole zdobyli Raul Jimenez i Diogo Jota. Chelsea nieudolnie próbowała jeszcze strzelić gola, który dałby im chociaż remis, ale nie udało się, bo Wolverhampton pierwszy raz od kilku tygodni zagrało przyzwoicie w obronie. Tym samy Chelsea spadła na 4 miejsce w tabeli i ma już aż 10 punktów straty do Manchesteru City.
Poza wyczekiwanym szlagierem spotkanie tego dnia rozgrywał też Tottenham z Southampton. Święci byli prowadzeni jeszcze przez tymczasowego menedżera, choć wcześniej tego dnia ogłoszono już, że nowym szkoleniowcem będzie Ralph Hassenhuttl. Efekt nowej miotły nie mógł więc zadziałać i nie zadziałał. Tottenham miał przewagę od samego początku, którą już w 9 minucie na gola zamienił Harry Kane. Na początku drugiej części gry strzelali jeszcze Lucas Moura i Hueng Min Son. Koguty mogły spokojnie wygrać jeszcze wyżej, ale ostatecznie nawet nie zachowały czystego konta. W jednej z ostatnich akcji całego meczu gola honorowego zdobył Charlie Austin.
No i przyszedł czas na szlagier. Manchester United podejmował Arsenal i rzecz jasna nie był faworytem. Mało tego, kiedy spojrzeliśmy na pierwszy skład, mogliśmy spodziewać się blamażu. W środku obrony był w końcu Rojo, na boku kompletnie nieograni Dalot z Darmianem, a w środku nawet nie było Pogby. Pomimo tego, udało się to spotkanie zremisować, choć wygrana należała się Kanonierom. Kiedy pod koniec sezonu będzie wybierany najlepszy mecz, to spotkanie powinno dostać wyróżnienie. Dostaliśmy bowiem 4 gole z czego każda bardziej kuriozalna od następnej. Momentami mogliśmy odnieść wrażenie, że obserwujemy mecz B – klasy, który obie drużyny rozgrywają na potężnym kacu po weselach swoich kapitanów. To tylko nadało spotkaniu wybitnego kolorytu, przez co oglądało się go niesłychanie ciekawie, nawet jeśli twarz zalewały łzy. Dokładniejszy opis tego kabaretu znajdziecie TUTAJ.
Co działo się na innych stadionach? W zasadzie to nie za wiele. Było sporo remisów. Wiele zespołów, które nie były przyzwyczajone do gry w środku tygodnia, ze względu na to, że nie występują w europejskich pucharach, było wyraźnie nieprzygotowane do następnej kolejki już po trzech dniach. W efekcie mecze były mdłe. Najciekawiej było na stadionie West Hamu, gdzie odradzające się Młoty zaliczyły kolejne zwycięstwo. Szkoda tylko, że Łukasz Fabiański nie zaliczył czystego konta.