Footroll w terenie - Łódzki debiut z Ukrainą w tle
Niewiele osób stawiało Ukrainę w roli faworyta we wczorajszym starciu z Kolumbią. Umiejętności indywidualne oraz gra pod publikę nie zdołały przebić ogromnej dyscypliny na każdej płaszczyźnie boiska i to nasi wschodni sąsiedzi zameldowali się w półfinale Mistrzostw Świata do lat 20. Nie sama gra zapadnie mi jednak w pamięci, a atmosfera na trybunach, z którą spotkałem się podczas wczorajszego spotkania. Ale po kolei.
Droga na stadion, jak to droga. Długa, nudna, uciążliwa - 4 godziny w pociągu robią swoje, tym bardziej jeśli przez większą część podróży za plecami masz starsze panie, które znają się z kościoła i są w stanie obgadać dosłownie wszystko. "Rząd kradnie, ksiądz po kolędzie bierze 100 złotych, a moja siostra cioteczna od strony męża była sołtysem w Jeleniowie". Tej niezwykle ciekawej pogawędki nie zdołała przerwać muzyka, lecz zostawmy w spokoju panie z pociągu i przejdźmy dalej. Jedynym ciekawym aspektem, którego zdołałem doświadczyć w pociągu to... Stadion Narodowy, na który mogłem spojrzeć z okna. Ot takie małe pocieszenie...
Pierwsza wizyta na jakimkolwiek nowoczesnym stadionie łączy się z ogromną niecierpliwością. Tak, ja również nie mogłem się doczekać aż wbije na stadion i zajmę miejsce na samej górze trybun. Choć pogoda nie sprzyjała oczekiwaniu i na 28 stopniach Celsjusza spędziłem jakieś 40 minut, to muszę stwierdzić, że było warto. Zapewniam, że w Łodzi nie doświadczycie opóźnień z wejściem na stadion. Moje oczekiwanie na dostanie się na obiekt wyniosło całe 20 sekund, po których w końcu stałem się pełnoprawnym widzem. Jeśli ktoś nie był jeszcze na stadionie Widzewa, to serdecznie polecam, a z pewnością nie pożałujecie.Przechodząc jednak do tego, co najważniejsze - zawodników. Oglądając rozgrzewkę obu drużyn do głowy przychodziło tylko jedno - Kolumbijczycy zjedzą dziś swojego rywala. Choć była to tylko rozgrzewka, to zawodnicy z Ameryki Południowej robili ogromne wrażenie. Piłka chodząca jak po sznurku, ogromna gama zwodów - nie pozostało mi więc nic innego, jak czekać na mecz z nadzieją, że tam również zobaczę to samo.
Śledząc spotkanie, nie byłem w stanie uwierzyć, że na murawę wyszły te same zespoły, które jeszcze kilkanaście minut temu pojawiły się na rozgrzewce. Od pierwszej minuty stroną dominującą była Ukraina, która dzięki dyscyplinie w środku pola, pewnie prowadziła grę. Niby Polska i Ukraina to kraje słowiańskie, ale łączy je naprawdę niewiele. Nasze akcję rozpoczynają się od dalekiego wykopu, ich od pewnego wprowadzenia po ziemi, a dalekie wybicia są rzadkością. Wysoka i agresywna gra przyniosła skutki już w 11. minucie, kiedy Danylo Sikan wykorzystał nieporozumienia bramkarza z linią obrony i umieścił piłkę w pustej bramce. Spotkanie jednak nie zachwycało. W pewnych momentach było wolne, ale za to bardzo ostre. Sędzia nie oszczędzał zawodników i raz po raz pokazywał żółty kartonik na nieprzepisowe zagranie. Tak naprawdę przez całe spotkania Kolumbia nie stworzyła sobie ani jednej dogodnej sytuacji. Jakiekolwiek zagrożenie tłumił bramkarz Ukrainy, Vladyslav Kucheruk, który bezbłędnie zastąpił Andrija Lunina.
Mecz od czasu do czasu próbowały rozruszać indywidualne akcje zawodników, czyli to, co widzowie lubią najbardziej. W pierwszej odsłonie fantastycznym zwodem dwóch rywali na raz minął Ivan Angulo. Na reakcję trybun nie było trzeba długo czekać, tym bardziej, że chwilę później kat reprezentacji Polski mijał już kolejnego rywala. W drugiej odsłonie znów doświadczyliśmy kilka akcji pod publikę, jak ta jednego z Ukraińców, kiedy to założył dwie siatki z rzędu tylko po to, aby za chwilę zostać skarconym w ten sam sposób. Jak to bywa w "wielkich" meczach, nie mogło odbyć się bez VAR-u. Szybkie sprawdzenie, wirtualny prostokącik i Kolumbia kończyła mecz w dziesiątkę. Choć spotkanie nie należało do najciekawszych i do półfinału awansowała Ukraina, to na ogromne brawa zasługuje atmosfera na stadionie.
Na spotkaniach Lotto Ekstraklasy nigdy tego nie doświadczymy. Tam będą gwizdy, wyzwiska i błaznowanie. W Łodzi było można doświadczyć jednej wielkiej zabawy, z ogromną kulturą wśród kibiców obu reprezentacji. Choć było ich niewiele, to robili ogromną robotę, a dwoje Ukraińców siedzących obok mnie bawiło się jak dziecko w basenie z kulkami. Ciągłe okrzyki U-KRA-I-NA sprawiały, że wraz z niewielką grupą naszych wschodnich sąsiadów, Ukraińców dopingowała duża część stadionu. Nie mogło również zabraknąć trzech groszy od Kolumbijczyków, którzy znów dali popis na swoim bębnie, a rytm wystukiwany przez jednego z kibiców, próbowała naśladować część polskiej widowni.
Z racji tego, że Ukraińcy i Polacy wywodzą się ze Słowian, a język nie stanowi zbytniej bariery, to nie mogło się odbyć się bez małej konfrontacji słownej:
- Wy macie dobrze, bo macie napastnika
- A nawet kilku :)
- Tak, Lewandowski, Mylik (pewnie nasz ukraiński kibic nie powiedział tego przez przypadek)i ten... Puf Puf (śmiech)
- Krzysztof Piątek?
- Dokładnie, on jest jak nasz Andrij (Szewczenko - przyp. red), też rządzi w Milanie
Szkoda, że nawet nasi sąsiedzi dostrzegają wielkość naszych napastników, a nie potrafi tego zauważyć nasz selekcjoner Jerzy Brzęczek, który z meczu na mecz udowadnia, że w reprezentacji Polski już dawno nie powinno go być. Podsumowując sam wyjazd na Widzew, mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tam wrócę i znów przeżyje kilka świetnych godzin.