''To Przepraszam Państwa'' #54 - Bliżej wam do Niecieczy, niż Manchesteru City
To znowu się dzieje. W mniejszym stopniu, ale jednak znowu się dzieje. Jeśli jesteście fanami Liverpoolu to szczerze Wam współczuję. Dobrze pamiętam, jak przeżywałem słynnego gola Aguero w ostatniej akcji spotkania z Queen’s Park Rangers. Byłem już w zasadzie przekonany, że mistrzostwo zgarną moje ukochane „Czerwone Diabły”, a tymczasem musiałem obejść się smakiem. Ból był ogromny, resztę dnia miałem wyjętą z życia, a całkiem porządnie przeżywałem to jeszcze przez kilka najbliższych dób. Właśnie dlatego jestem w stanie utożsamić się z kibicami Liverpoolu, którzy musieli patrzeć jak Steven Gerrard traci przyczepność z murawą w najbardziej istotnym momencie tamtego sezonu. Mało tego,mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że kibice „The Reds” mieli gorzej, bo potem musieli jeszcze patrzeć na to, jak Crystal Palace odrabia trzy bramki. Jak tak sobie przypomnę swoje cierpienie, to uważam, że kibic nie powinien przechodzić takiego stanu więcej, niż raz na swoje życie. To złe dla zdrowia.
Dlatego dobrze, że Liverpool w tym sezonie zdecydował się wtopić wcześniej swoje szanse na mistrzostwo. Do końca ligi jeszcze dziewięć spotkań i prawie dwa miesiące czasu na to, by przygotować się do świętowania srebrnego medalu. Uwierzcie mi, naprawdę nie macie się co łudzić, że Wasz klub jeszcze dogoni Manchester City, nawet jeśli dzieli ich dystans ledwie jednego punktu. To nie chodzi bowiem o ilość oczek czy spotkań, które zostały do rozegrania. Nie jest to kwestia terminarza, wielu kontuzji czy nawet niekorzystnego sędziowania. To sprawa mentalna, a w tej sferze Liverpoolowi bliżej do Niecieczy niż Manchesteru City.
Dlaczego tak uważam? Zanim zwyzywacie mnie, bo przecież sądzicie, że tylko Was prowokuje, bo jestem fanem Manchesteru United, przeczytajcie, co mam do napisania. I tak nie będziecie podzielali mojego zdania, ale przynajmniej nakreślę Wam, czemu naprawdę mam rację, a Wy tylko łudzicie się, ślepo prowadzeni przez miłość do swojego klubu. Gotowi?
Wystarczy zerknąć na dwa decydujące spotkania tego sezonu. Choć rozgrywki jeszcze się nie skończyły i trochę starć mamy jeszcze przed sobą, te najważniejsze dla przebiegu całego czempionatu są za nami. Chodzi mi o spotkania Liverpoolu z Leicester i ostatnie derby Merseyside. Nawet nie wspomnę o przegranym meczu z Manchesterem City właśnie w rundzie rewanżowej. Nie ono było tu bowiem najistotniejsze, bo i z tą porażką Liverpool mógłby być teraz luźnym liderem. Nie jest, bo nie wygrał wyżej wymienionych dwóch spotkań,a zwycięstwa w akurat tych dwóch starciach byłyby decydujące. Już tłumaczę dlaczego.
Pod koniec stycznia tego roku, kiedy wszyscy w szkole na marginesie jeszcze poprawialiście ósemki w dziewiątki, Liverpool stał przed najlepszą okazją na szybkie rozwiązanie kwestii mistrzostwa. Dwudziestego dziewiątego dnia tego miesiąca Manchester City mierzył się z Newcastle. „Obywatele” byli zdecydowanym faworytami tego starcia, ale mimo to przegrali. Przed tą kolejką Liverpool miał cztery punkty przewagi nad „The Citizens”. Dzień po spotkaniu podopiecznych Guardioli grali „The Reds” i gdyby ograli średnio dysponowane wtedy Leicester, mieliby siedem oczek przewagi, które na tym etapie sezonu dawałyby im jakieś, lekko licząc, 80% pewności na zdobycie mistrzostwa. Warto przypomnieć, że Liverpool był wtedy w trakcie niepełnej serii siedmiu zwycięskich starć, przerwanych jedynie porażką z City. Reasumując, Liverpool powinien był to spotkanie wygrać z zamkniętymi oczami, palcem wiadomo gdzie i wszystkimi dwudziestoma dwiema nogami związanymi. Mimo to zremisował, bo nie wytrzymał presji. Gołym okiem było widać, że to ona jest powodem spadku formy, a nie kapitalna gra „Lisów”, która z resztą nie miała nawet miejsca.
Teraz weźmy na tapet drugie spotkanie. W ten weekend Liverpool mierzył się z Evertonem w derbach Merseyside. Wiem, że takie starcia rządzą się swoimi prawami, ale tutaj „The Reds” też byli zdecydowanym faworytem. „The Toffees” wygrali ledwie jedno spotkanie ligowe z czterech ostatnich. Poza tym spotkanie rozgrywało się na Anfield. Od czasu feralnego meczu z Leicester Liverpool zdążył pogubić jeszcze kilka oczek i teraz miał już przewagę tylko dwóch punktów nad Manchesterem City. „Obywatele” wygrali starcie w tej kolejce, więc wszystko zależało od Liverpoolu, który po raz kolejny wyszedł na boisko przytłoczony presją. „The Reds” wiedzieli, że musza wygrać i tak ich to deprymowało, że ponownie w niczym nie przypominali siebie. Mdłe spotkanie zakończyło się bezbramkowym remisem, dzięki któremu „Obywatele” wskoczyli na fotel lidera.
To przykłady z tego sezonu, ale jeśli spojrzymy chociażby na zeszłoroczny finał Ligi Mistrzów, możemy dopatrzeć się tego samego. Biorąc pod uwagę to, co Liverpool zrobił z Romą w półfinale, śmiało mógł ograć Real, ale nie zrobił tego, bo wychodząc na murawę w Kijowie miał zwyczajnie pełne gacie. Najwięcej w nich nazbierało się Kariusowi, ale zawodzili też inni. Kiedy zobaczyli, że na boisku nie ma już Salaha stracili jakąkolwiek wiarę w siebie. Przecież gdy im idzie, wszyscy chcą za wszelką cenę pokazać, że Egipcjanin wcale nie jest od nich lepszy.
Jurgen Klopp mógł sobie nakupować świetnych zawodników, mógł ich wspaniale ustawić, mógł ich naprowadzić taktycznie, ale nie potrafił już nauczyć radzić sobie z presją. Ich przypadek jest najlepszym dowodem na to, że na tym poziomie znacznie istotniejsze jest odpowiednie przygotowanie mentalne, bo przecież umiejętności techniczne wszyscy mają już od dawna. Bez tego zawsze znajdzie się ktoś, kto się poślizgnie, ktoś, komu wypadnie piłka z rąk albo ktoś, kto spudłuje na pustą bramkę z kilku metrów, choć celny strzał dałby wymarzone zwycięstwo. Ten skład prowadzony przez Jurgena Kloppa wygląda bardziej jak Harlem Globetrotters, aniżeli jakieś Golden State Warriors, że tak pozwolę sobie rzucić koszykarską analogią. Fajnie na nich popatrzeć, można przyklasnąć, ale nie wygrają nic, bo nie mają do tego predyspozycji. Gablota z trofeami, w której od lat jest już szykowane miejsce dla pucharu za zwycięstwo w Premier League, będzie pozostawała niekompletna, ale przynajmniej fani Liverpoolu będą mogli pochwalić się najfaniejszymi skrótami z meczów swoich ulubieńców. Chociaż tyle, nie?