Poniedziałkowa kopanina #1 Piłka jako serial, dziennikarstwo jako najmniej potrzebny zawód świata
Jeżeli pasjonujesz się ligą hiszpańską i zapytasz przeciętnego fana Ekstraklasy, dlaczego namiętnie ogląda akurat tę ligę, jego odpowiedź będzie dla ciebie zapewne tak konkretna i przekonująca, jak skoki Roberta Matei na mamuciej skoczni w Planicy. Może wydawać się kompletnie irracjonalne, że ktoś w dobie globalizacji, czasów, gdzie jednym kliknięciem myszki można znaleźć się w dowolnym miejscu na świecie, decyduje się na samowolny lincz.
Oglądanie Ekstraklasy zdecydowanie częściej boli, aniżeli daje jakąkolwiek przyjemność. Zdecydowanie częściej sprawia, że odczuwa się odruchy wymiotne. Zdecydowanie częściej powoduje, że ludzie zaczynają zastanawiać się nad sensem życia. Niektóre mecze bowiem bywają tak pasjonujące, że tylko takie życiowe dyskusje pozwalają miarodajnie zabić czas. Zawodnicy są przepłaceni, gra często ma taki sam poziom jak Żuławy Wiślane, polskie zespoły kompromitują się w europejskich pucharach, a na koniec Maciej Dąbrowski oznajmia wszystkim, że gdyby tylko wyniki były lepsze, nikt nie miałby do nich pretensji.
A jednak ta liga cały czas ma naprawdę sporą widownię. Ja na przykład traktuję te rozgrywki jak serial, w którym z niecierpliwością czeka się na kolejny odcinek, bo zawsze może wydarzyć się coś nowego. Kiedy wejdzie się w to głębiej, dostrzeże się wyjątkowość. Jestem zdania, że przy odrobinie większej ilości researchu (połączonego z prawdziwą irracjonalną miłością) da się nawet zafascynować spotkaniami ligi San Marino, czy naszej rodzimej Serie B - B klasy, czego najlepszym przykładem znany chyba wszystkim Radek Rzeźnikiewicz z Kartoflisk. Tym sposobem idzie dostrzec wyjątkowość w pierwszym gorszym lepszym meczu Lecha Poznań z Bruk-Bet Termaliką. No bo na pewno w zespole z Niecieczy coś do udowodnienia w Poznaniu będą mieli Mariusz Rumak i Szymon Pawłowski. To naprawdę potrafi nakręcić i dodać smaczku każdej rywalizacji. Dodać coś, czego nie będą w stanie dostrzec inni. Dla fanów Ekstraklasy mecz Swansea ze Stoke nie wywoła żadnych emocji. Nie ma prawa tego zrobić, bo nie zna się szerszego (często nawet węższego) kontekstu tej rywalizacji. Podobnie będzie ze starciem Celty Vigo z Realem Sociedad, czy nawet Realu Madryt z Atletico. Taki kibic dostrzeże jednak wyjątkowość kiksów Dominika Furmana i dziesiątą próbę celnego dośrodkowania Dariusza Formelli (oczywiście zakończoną tak samo: rozpoczęciem gry od bramki przez bramkarza). Wybierze się na mecz Sandecji Nowy Sącz z Termaliką na stadionie w Niecieczy, gdzie formalnym gospodarzem będzie Sandecja i z zapartym tchem usiądzie do telewizora na starcie Piasta z Wisłą Płock. Zrobi to, bo zna kontekst tych rywalizacji i będzie wyciągał z nich to, co najlepsze.
Taki kibic, głównie w kontekście europejskich pucharów, będzie musiał przyswoić sobie jedno z praw Murphy’ego, o czym swego czasu pisał na Weszło! Leszek Milewski.
„Jeśli wróg jest w zasięgu, to znaczy, że ty też”.
A zamykając temat Ekstraklasy jako serialu, warto przytoczyć fragment tekstu tego samego autora. - W dobie gigantycznej popularności seriali, wymyślnych, wysokobudżetowych, skrojonych na każdą modłę i gust, kreowanych w oparciu nie tylko o najlepsze talenty autorskie i aktorskie, ale psychologiczne i socjologiczne, wszystko byleby tylko powstał jak doskonalszy projekt, i tak najlepszym tasiemcem pozostaje futbol. Nie wymyślono lepszego. Podejdźcie na chwilę do piłki nie jak do sportu, ale jak do opowieści, a dostrzeżecie wyjątkowość. To przebogata, zróżnicowana, wielowątkowa fabuła, puszczająca korzenie dekady wstecz.
Ekstraklasa jako serial, opowieść. To naprawdę potrafi sprawiać frajdę.
***
Ekstraklasa daje nam też coś, co nie zagwarantuje żadna inna zagraniczna liga - bliskość. Bohaterowie naszego serialu nie grają tysiące kilometrów od nas, a często mieszkają w tym samym mieście. W ostatni piątek wybrałem się na akredytacji na mecz Arki Gdynia z Wisłą Kraków. Pierwszy raz postanowiłem wejść do tego świata na tak bliską odległość - bo i poszedłem na konferencje prasową, i postałem trochę przy ściankach, gdzie po meczu wypowiadali się zawodnicy. Powiem szczerze, że w pewnym momencie pomyślałem sobie, że dla takich chwil warto bawić się w pisanie o piłce - w robienie tych wszystkich wywiadów, reportażów i tekstów pomeczowych. Właśnie dla takich, dla niektórych nic nieznaczących chwil. Dla momentów, kiedy możesz przybić sobie piątkę z Carlitosem (swoją drogą bardzo pozytywny człowiek. Wysiadł z autokaru Wisły i pierwsze co zrobił, to zbijał piątki ze stojącymi obok kibicami), pogadać sobie chwilę z innym piłkarzem Wisły, przed stadionem zrobić sobie zdjęcie z Rafałem Wolskim (tym od komentowania, nie kopania piłki) czy Bartkiem Ignacikiem, mijać się w korytarzu z Andrzejem Juskowiakiem, Jarosławem Kołakowskim, czy zobaczyć od kulis, jak niesamowicie pozytywną osobą jest prezes Arki Wojciech Pertkiewicz. Po meczu posiedzieć na konferencji (swoją drogą piwo w sali konferencyjnej w Gdyni sprawia, że na konferencjach zawsze jest jakoś sporo dziennikarzy), potem na luzie pogadać sobie z piłkarzami Arki. No i na następy dzień zrobić wywiad z jednym z nich - z Marcinem Warcholakiem, który okazał się bardzo pozytywną osobą, co akurat wśród piłkarzy nie zawsze jest normą.
Ale wśród tych z Gdyni w większości to norma.
Zauważyłem, że od jakiegoś czasu zaczynam kibicować ludziom, a nie klubom. Widzę z bliska, jak w porządku są piłkarze Arki, więc dlaczego miałbym życzyć im źle? Z drugiej strony nie mam problemu, żeby docenić piłkarzy z Gdańska, choć to teoretycznie zagorzały wróg Arkowców. Od dziecka lubię Lecha, bo ich mecz obejrzałem jako pierwszy w życiu. Lech nie lubi się z Pogonią, a w Pogoni gra Dawid Kort - młody, utalentowany i przede wszystkim inteligentny człowiek, któremu aż chce się kibicować. Można wymieniać i wymieniać. Wydaje mi się, że w lidze nie kibicuję nikomu, a najbliżej mi do klubów, które mają fajnych piłkarzy (jakkolwiek nie byłoby to szerokie znaczenie) i dobry kontakt z mediami. Rzecznik prasowy Arki Tomasz Rybiński jest na przykład bardzo w porządku i nie ma problemu, żeby umówić przez niego jakiś wywiad. Nie w każdym klubie to norma. Rzucając dalej przykładami - tuż przed przerwą reprezentacyjną Legia grała z Zagłębiem. Trzymałem kciuki za Legię, bo zdaje sobie sprawę, że pogłębienie kryzysu może skutkować zwolnieniem Jacka Magiery, a moi zdaniem ma on jeszcze w Legii do zrobienia dużo roboty.
Moja spojrzenie na futbol zmieniło to, że bardzo szybko zająłem się dziennikarstwem. Za dziennikarza się nie uważam i raczej na razie tak się nie nazwę, ale ta praca, może na razie hobby, niesamowicie nauczyło mnie obiektywizmu i spokojnego spojrzenia na futbol. Przede wszystkim - wiem, że to tylko piłka. Że nic nie jest wieczne, o czym zresztą mówił Maciek Krawczyk (Dissblaster) w wywiadzie, który przeprowadziłem z nim w lutym (klik). "Jestem w stanie obudzić się i rzucić kanał w cholerę, nie przywiązuję się do sławy".
Nie wyobrażam sobie na przykład, żebyś robił to samo w wieku pięćdziesięciu lat.
W tej chwili też sobie tego nie wyobrażam. Ludzie z kolei nie wyobrażają sobie, że jestem w stanie w pewnym momencie się obudzić i stwierdzić, że już nie chcę tego robić. Powierzyć kanał komuś innemu albo go w cholerę zamknąć. Jestem w stanie to zrobić, bo znam siebie, naprawdę. Ani się nie przywiązuje do pieniądza, ani do sławy, która mnie dotyka i jest dla mnie szokiem. Polewam z tego, jak ludzie podchodzą na ulicy i chcą robić ze mną zdjęcia - to jest bardzo miłe, ale dla mnie to jest jakaś chora abstrakcja. Rozumiem ten schemat, ale do tej pory nie przestaje mnie bawić, że to dotyczy właśnie mnie. Ale cóż - życie.
W każdym razie sława nie jest czymś, co sprawia, że chcę coś robić, bo jestem sławny. Nie napędza mnie. W życiu na pewno nigdy nie odbije mi palma. Jasne, jest to bardzo przyjemne, ale trzeba uważać i pracować nad psychiką, żeby nie wjechało ci to na głowę.
Maciek przeprowadził kiedyś wywiad z Patrykiem Mirosławskim, który powiedział piękną rzecz: "Jeżeli kiedyś Tomasz Ćwiąkała odejdzie z Eleven, nic się nie stanie, ruch na Alejach Jerozolimskich nie ustanie". Tak samo byłoby z kanałem Maćka. Jego odejście byłoby wielką stratą dla wielu, łącznie ze mną, ale kurde - życie nie zostałoby wywrócone do góry nogami, na następny dzień każdy z nas normalnie by się obudził i poszedł do pracy czy szkoły.
Dziennikarstwo to najmniej potrzebny zawód na świecie i nie ma co do tego wątpliwości. Cholernie przyjemny, ale kompletnie niepotrzebny. Na szczęście obserwuję fajną tendencję, że większość ludzi z branży zdaje sobie z tego sprawę i nie stara się być kimś, kim tak naprawdę nie jest. Prawdziwą pracę mają lekarze, strażacy, czy wszyscy, którzy pracują fizycznie. Dziennikarze tylko piszą. Gdyby ich nie było, świat nie stanąłby w miejscu.
Wypada w tym miejscu przytoczyć słowa Mateusza Święcickiego, komentatora Eleven.
"Jak nic się nie potrafi, zostaje się dziennikarzem. Jeżeli w ogóle nic - dziennikarzem sportowym".
Poruszyłem to zresztą w swoim wywiadzie z Marcinem Gazdą z Eleven.
- Rozmawiałem o tym z Mateuszem. On lubi czasem kokietować. Po części należy przyznać mu rację. Idąc tokiem rozumowania Mateusza – sportem interesuje się większość chłopaków i gdy ktoś nie ma pomysłu na życie, myśli sobie: a nuż, po prostu zostanę dziennikarzem. W taki sposób będę się realizował i działał. Nie do końca jednak zgodzę się z jego tezą. Jeżeli ktoś nic nie potrafi i zostaje dziennikarzem sportowym, automatycznie nie może być dobry. W tym zawodzie trzeba coś potrafić. Musisz mieć wiedzę i, co ważniejsze, potrafić ją użyć. Dobrze byłoby, gdybyś władał językami obcymi. Dalej umiejętność nawiązywania kontaktów interpersonalnych – są dziennikarze albo kandydaci na dziennikarzy, którzy nie spotkają się z rozmówcą, nie usiądą sobie tak jak my przy stole, tylko będą się tego bali. To droga donikąd. Do swojej pracy trzeba też się dobrze przygotować. Z Mateuszem nie można zgodzić się w stu procentach, ale po części ma rację.
Podsumowując - bardzo mocno, mówiąc kolokwialnie, jara mnie bycie tak blisko tego wszystkiego. Rozmawianie z piłkarzami, z dziennikarzami, te wszystkie mniejsze i większe wywiady czy reportaże. Akredytowanie się na mecze i przeżywanie tego z bliska. Naprawdę podczas piątkowego meczu - jak pisałem - pomyślałem sobie, że jestem naprawdę szczęśliwym człowiekiem, że mogę być w tym miejscu (choć tak naprawdę nie osiągnąłem jeszcze nic). Jednak cieszy mnie samo to, że to wszystko idzie w dobrym kierunku.
Świetną sprawą jest mieć taką pasję, jak piłkę nożną, w której co chwile się coś dzieje. Trzeba jednak uważać, żeby nie zwariować i rozwijać się też w innych aspektach. Jak to kiedyś powiedział Filip Kapica do Mateusza Święcickiego podczas komentowania jednego z meczów Serie A, oczywiście w żartach: "jestem prymitywem, bo interesuję się tylko piłką". Nie można zamknąć się tylko w tym świecie, bo to ogranicza. A ograniczać się nie ma sensu.
***
Przy okazji tej bliskości mam też z tylu głowy słowa Krzysztofa Stanowskiego, o których pisał w swojej książce. Czy kiedyś spotka mnie coś podobnego? Szczerze powiedziawszy, nie wiem, pewnie tak. Na razie jednak nie jestem dziennikarzem (może w ogóle nie będę?), więc to jeszcze nie mój problem.
(...) Ale nie, nie dlatego nie warto zostać dziennikarzem sportowym. Przy wszystkich niewątpliwych zaletach, jakie ma ta profesja – a jest ich naprawdę sporo, jeśli wykonujesz go dobrze – jest jedna, nieprzeliczalna na jakiekolwiek pieniądze negatywna kwestia: zamiana pasji w zawód. Zamiana, a nie połączenie jednego z drugim, przynajmniej nie na zawsze. Bardzo często ludzie twierdzą – rób to co kochasz, a jeśli ci za to płacą, to wspaniale! Tak, na pozór trudno polemizować z takim stwierdzeniem. Jednak sam po sobie wiem, że wielokrotnie zazdrościłem ludziom, którzy nie podeszli do futbolu na tak niebezpiecznie bliską odległość. Pracują od poniedziałku do piątku, na przykład w banku, jest to – nie ukrywajmy – dość nudne, za to weekendy… Weekendy mają dla siebie i dla piłki. Wciąż naprawdę się przejmują, czy Legia, Wisła, Widzew, Lech albo Górnik strzelą gola. Wciąż się smucą gdy Lechia, Cracovia, Arka czy Pogoń stracą bramkę. Kupują gazety i rwą sobie włosy z głowy, gdy czytają, że ulubiony piłkarz ma odejść albo akurat odniósł kontuzję. Umawiają się ze znajomymi, aby wspólnie przeżywać mecze wyjazdowe lub nawet na nie jadą, gdzieś do innego miasta, gdzie miejscowi wykrzykują złowrogie hasła. I nawet jeśli od poniedziałku do piątku siedzą za biurkiem i przerzucają papiery z lewej strony na prawą, to jednak mają ten swój świat, bardzo kolorowy, bardzo intensywny. Przed meczami latają im motyle w brzuchu, jak u zakochanej po raz pierwszy nastolatki.
Też taki byłem. Ale ten kolorowy, intensywny świat odszedł w niepamięć. Motyle zdechły.
Kiedy zapewniam, że nikomu nie kibicuję, ludzie mi nie wierzą. Rozumiem ich. Każdy ma manierę, by oceniać innych po sobie, a to przecież w głowie się nie mieści, aby ktoś, kto niegdyś przejeżdżał za drużyną Polskę wzdłuż i wszerz, ktoś kto miał cały pokój w piłkarskich plakatach i kto podczas obozów harcerskich wymykał się z radiem gdzieś w las, aby posłuchać studia S-13… No, po prostu niemożliwe, by taki osobnik nagle po latach powiedział: wszystko mi jedno, kto będzie mistrzem Polski. No, powiedzieć to jeszcze może, ale wykluczone, aby mówił szczerze. Kłamie, żeby udawać obiektywnego.
***
Tym tekstem rozpoczynam swój własny cykl felietonów. Powinny ukazywać się cyklicznie - co tydzień, konkretnie co poniedziałek. Postaram się nie zanudzać, obiecuję, że tylko dzisiaj było aż tak mocno filozoficznie. Pisał będę o bieżących wydarzeniach, ale też o jakichś swoich historiach - z wyjazdów na mecze czy wywiadów. Nie będę wypowiadał się na każdy możliwy temat, bo to głupota. Kogo może obchodzić zdanie jakiegoś dziennikarskiego no-name'a.
Podsumowując - zapraszam do śledzenia, a także obserwowania mojego konta na Twitterze (klik). Tam często zamieszczam kulisy z meczów czy rozmów i wrzucam swoje większe teksty, część z innej strony, na której także regularnie zamieszczam swoje artykuły.
***
A no i wspomniane piwa na sali konferencyjnej w Gdyni.
***
Norbert Skórzewski