Derby Merseyside, czyli ile dla meczu znaczy doping? Angielska cięta #2
Kolejny dzień, kolejna odsłona „Angielskiej ciętej”, ale nie dajcie się zwieść pozorom - teksty z tej serii nie będą pojawiać się codziennie. W zasadzie to zapomniałem napisać o tym w premierowej części – będę się starał mieć dla Was nową porcję przemyśleń w każdy poniedziałek, lecz tak jak w tym tygodniu, będą się zdarzać wyjątki. W każdej kolejce ligi angielskiej dzieje się przecież coś ciekawego, o czym można napisać, a tę zakończoną niedawno określiłbym hasłem „Derby przekładane derbami”.
Na pewno nie raz w swoim życiu doświadczyliście następującej sytuacji – wracacie z pracy, tudzież szkoły, która również potrafi sromotnie dać w kość, kompletnie wypluci, nie mając siły na nic, a jedyne, o czym marzycie, to walnąć się do łózka, włączyć telewizor i obejrzeć sobie coś do poduszki. Ja mam tak jakieś trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, przynajmniej, jeśli chodzi o drugą część. Jestem w końcu studentem matematyki, a nie górnikiem harującym w kopalni po kilkanaście godzin, ale mimo wszystko lubię sobie poleniuchować. Za to jeden mój „lazy day” pamiętam dość dobrze.
19 grudnia 2016 roku. Wracam do domu po dniu spędzonym na zajęciach i dawaniu korepetycji, nie mając chęci na zrobienie czegokolwiek pożytecznego. Miałem za sobą trzy kolokwia, bo znajomym z uczelni umyśliło się, żeby pozaliczać wszystko przed Bożym Narodzeniem. Ja tam wyznaję zasadę mówiącą: „Co masz zrobić dzisiaj, zrób pojutrze. Będziesz miał 2 dni wolnego.” Zanim położyłem się do łóżka po tym jakże ciężkim (#NAPIWNO! Wspomniani górnicy pozdrawiają) dniu, sprawdziłem, co tam słychać w Internetach, aż natknąłem się na terminarz Premier League. Patrzę, a tu na godzinę 21:00 zaplanowano spotkanie Evertonu z Liverpoolem na Goodison Park. Po szybkim namyśle stwierdziłem: „A, włączę. I tak nie mam nic ciekawszego do roboty”. Podpinam więc głośniki do komputera, odpalam mecz i wchodzę pod kołdrę.
Nie minęło pięć minut, a z leżącego w łóżku, liczącego po cichu, że dwudziestu dwóch spoconych oszołomów ganiających za futbolówką sprawi, iż szybciej zasnę, przeszedłem do pozycji siedzącego, aktywnego widza. Piękne bramki, wymiana ciosów, akcja za akcję, stuprocentowa determinacja z obu stron, walka o każdą piłkę, o każdy centymetr boiska, piłkarze gryzący wręcz zieloną trawę. Myślicie, że to wszystko zobaczyłem w trakcie najbliższych 90 minut? Zaprawdę powiadam wam, źle myślicie. Daleko było temu spotkaniu do największych piłkarskich spektakli.
Gol w tamtym meczu padł tylko jeden, a czekać na niego przyszło mi do doliczonego czasu drugiej połowy. Zza pola karnego uderzał Daniel Sturridge, lecz za mocny strzał to nie był. Piłka zamiast wpaść z impetem do siatki, turlała się jak bidula z prędkością żółwia, ostatecznie trafiając w słupek. W tej akcji fortuna sprzyjała jednak Sadio Mane, który najszybciej dopadł do odbitej od metalowego pręta piłki i zapewnił swojej drużynie trzy punkty, strzelając do praktycznie pustej bramki.
Mecz sam w sobie był...mocno średni. Sporo niedokładności w grze obu zespołów, dużo gry na chodzonego, niewiele celnych strzałów i konkretnych akcji, gol po lekkim pinballu to za mało, by zapisać się w annałach piłki nożnej, czy nawet samej ligi angielskiej. Dlaczego w takim razie poświęcam mu osobny tekst, naruszając przy tym harmonogram „Angielskiej ciętej”? Słowo klucz brzmi następująco: kibice. Na Goodison Park tamtego późnego wieczoru w mojej opinii fani Evertonu i Liverpoolu przyćmili pupili, dla których przyszli na stadion. To nie był doping, to był wręcz ryk prawie czterdziestu tysięcy gardeł. Ten właśnie ryk utrzymał mnie przed ekranem monitora do końcowego gwizdka sędziego.
Zastanawialiście się kiedyś, co charakteryzuje dobry mecz? Dla większości głównym czynnikiem dla takiej klasyfikacji jest widowisko sportowe i nic ponadto. Mają być bramki, spektakularne zagrania, emocje do samego końca. Fakt, to jest dobry mecz z czystej definicji, ale czy nie możnaby jej nieco rozszerzyć? Dobry mecz to przede wszystkim taki, który zapada w pamięć, pozostawiając w głowie pozytywne wspomnienia. Muszą być pozytywne, spytajcie Brazylijczyków, którzy 1-7 z Niemcami zapamiętają na pewno, ale czy jako dobry mecz, szczerze wątpię.
Spotkanie derbowe, które przywołuję, pozostawiło we mnie wspomnienie o ludziach, którzy przyszli wtedy na Goodison Park dopingować swój zespół z całych sił. Choć na trybunach roiło się od sympatyków Evertonu, to daję głowę, że kibice Liverpoolu również dawali radę. Nie gorzej niż w środę na Anfield, gdy The Reds w pierwszej połowie ćwierćfinałowego meczu Ligi Mistrzów zrobili z Manchesteru City istną marmoladę. W drugiej części gry nie było widać aż takiego animuszu w ich poczynaniach, z boiska z urazem zszedł Mohammed Salah, a mimo wszystko dalej śledziłem ten mecz z zapartym tchem. Śmiem twierdzić, że Liverpool ma najlepszych kibiców w całej Anglii.
Derby Merseyside, które odbyły się w sobotę miały być wykwintną przystawką przed starciem ekip z Manchesteru. Liczyłem na to, że jeśli w tym meczu nie będzie bramek (i nie było), to znowu posłucham sobie fanów na stadionie i chociaż w nieznacznym stopniu poczuję, jakbym był na stadionie. Liczyłem i…się przeliczyłem. Padł bezbramkowy remis, mecz był nudny jak flaki z olejem, a kibice, cóż, dostosowali się poziomem do piłkarzy. Jurgen Klopp wyraźnie przeszedł obojętnie obok tego spotkania, bo o ile chuchanie i dmuchanie na Salaha można zrozumieć, o tyle posadzenie Firmino na ławce kosztem Dominica Solanke to wyraźny sygnał mówiący, że menedżer Liverpoolu ma zupełnie inne rzeczy na głowie niż mecz ligowy. Jego ekipa walczy o pierwszy półfinał Champions League od 10 lat i to na tych rozgrywkach zamierza skupić się w stu procentach, zwłaszcza, że w Premier League jest szansa „zaledwie” na wicemistrzostwo.
Sam Allardyce również nie miał strasznego ciśnienia na zwycięstwo, ale trudno mu się dziwić. Wyciągnął The Toffees z dołka i nic więcej nie może zrobić. Everton ten sezon musi spisać na straty, co powtarzałem wielokrotnie. Miała być walka z czołową szóstką, w tym celu poczyniono sporo ruchów transferowych. Wydaje się jednak, że kasa ze sprzedaży Romelu Lukaku do Manchesteru United nie została spożytkowana jak należy. Postawiono na ilość, sprowadzając do klubu multum nowych zawodników. Przereklamowany Pickford, podstarzały Rooney, angielski odpowiednik naszego Pawła Brożka – Theo Walcott, Gylfi Sigurdsson, Davy Klaasen, Eliaquim Mangala, Cenk Tosun, Sandro Ramirez, Michael Keane. Na papierze wygląda to nieźle, ale co za dużo, to niezdrowo. Ktoś zbyt mocno otworzył drzwi szatni w celu jej przewietrzenia, co poskutkowało najzwyklejszym w świecie brakiem zgrania. W pewnym momencie Everton znajdował się w strefie spadkowej, co przed sezonem było nie do pomyślenia. Jeśli w niebieskiej części Merseyside chcą myśleć o nawiązaniu walki z dużymi angielskimi firmami, potrzeba więcej czasu i mniej transferów robionych na łapu-capu.
Trochę zboczyłem z głównego tematu, ale już wracam do meritum. Pisząc ten tekst, chciałbym Was nieco…uświadomić i polecić, abyście przy najbliższej nadarzającej się okazji spróbowali spojrzeć na mecz z nieco innej perspektywy, nie tylko pod kątem widowiska sportowego, ale i kibicowskiego. Odetnijcie się na kilka chwil od tego, co dzieje się na murawie i wsłuchajcie się w głos trybun. Naprawdę warto, a przypadek derbów Merseyside sprzed dwóch lat jest tego flagowym przykładem. A takich jeszcze w futbolu będzie kilka.