Sroce spod ogona nie wypadli. Angielska cięta #4
Znacie to uczucie, kiedy czekając na mecz swojej drużyny, wstajecie rano, sprawdzacie przy okazji, jakie inne spotkania rozgrywane są danego dnia, patrzycie i widzicie, że….wasz zespół gra dopiero jutro? No, to ja takie uczucie poznałem wczoraj. Byłem święcie przekonany, że Newcastle mierzy się z Evertonem w niedzielę, tym większe było moje zdziwienie, gdy okazało się, że jest inaczej. Już zacząłem sobie wizualizować piąte z rzędu zwycięstwo Srok, tak jak wujek Łukasz Jakóbiak przykazał. Już widziałem śmigającego po skrzydle Kenedy’ego rozrywającego defensywę Evertonu. Już widziałem Ayoze Pereza zdobywającego gola w czwartym kolejnym meczu. Widziałem świetną grę w obronie i parady Martina Dubravki. Wyobrażałem sobie tabelę, a w niej Newcastle, który nie ma już matematycznych „szans” na zjazd do Championship. Napisanie pochwalnego felietonu na cześć zespołu znad rzeki Tyne odkładałem do czasu, aż żaden kataklizm nie będzie w stanie odebrać im utrzymania.
Teoretycznie Newcastle może jeszcze spaść w tym sezonie z ligi. Wystarczy tylko, że Southampton ściągnie z emerytury swojego legendarnego napastnika, Matta Le Tissiera, a ten zacznie strzelać jak na zawołanie. Po trzy, cztery bramki w każdym meczu, bo defensywa Świętych, nawet po wejściu do składu Jana Bednarka jest równie mizerna, co atak. W Stoke Peter Crouch musiałby strzelić ze dwie przewrotki, takie jak ta pamiętna z czasów gry w Liverpoolu, żeby wszyscy pozostali rywale The Potters stanęli jak wryci. Może wtedy Garncarze wygraliby mecz. I jeszcze West Brom. Oni musieliby zapomnieć, jak porywać taksówki, a przypomnieć sobie, jak poprawnie grać w piłkę. Ten ostatni scenariusz jest chyba najbardziej prawdopodobny – ostatnio na nowo zaczaili, jak prosto kopać futbolówkę, w końcu zwycięstwo z United i remis z Liverpoolem nie wzięły się znikąd.
Jest jeszcze jeden warunek. W Newcastle musiałoby się połamać jakieś trzy czwarte składu. Tylko wtedy Sroki byłyby w stanie przerżnąć cztery ostatnie mecze. Wróć, nie przerżnąć. Oni muszą przepierdolić wszystko do końca sezonu i zrujnować doszczętnie bilans bramkowy, żeby spaść. Prawdopodobieństwo, że wszystkie wymienione przeze mnie rzeczy się wydarzą, waha się od zera do szans Realu Madryt na tryplet w tym roku.
Ogłaszam zatem wszem i wobec wszystkim zgromadzonym przed ekranami monitorów, telefonów i tabletów – Newcastle zostaje w Premier League. Jest jak miało być, choć momentami niewiele wskazywało na to, że będzie. Od końcówki października do połowy grudnia Sroki dostawały bęcki praktycznie od każdego, jedynie z West Bromem potrafili nie przegrać. Jeden punkt w dziewięciu spotkaniach, nie jeden fan Newcastle miał już kisiel w majtach. Jedynym ratunkiem wydawało się być wystawienie Santiago Muneza i Gavina Harrisa – oni zrobiliby robotę. Sprowadzony z piłkarskiej emerytury Alan Shearer też, gorszy od Gayle’a, Joselu i Mitrovicia razem wziętych na pewno by nie był. Czarna seria dziwiła tym bardziej, bo zespół z St James’ Park nie zaczął sezonu jakoś katastrofalnie. Porażka z Tottenhamem na inaugurację była wkalkulowana, a i tak można było jej uniknąć, gdyby nie chwilowy wylew mózgu Jonjo Shelvey’a. Przegrana z Huddersfield…zdarza się. Potem jednak przyszły trzy zwycięstwa z rzędu, urwanie punktów Liverpoolowi. Przepowiednie spokojnego sezonu wydawały się sprawdzać, ale w pewnej chwili wszystko zaczęło lecieć na łeb, na szyję. Pod koniec 2017 roku coś drgnęło – zwycięstwo z West Hamem, remis z Brightonem. Lepszy rydz niż nic.
Nadszedł Nowy Rok, a z nim nowe Newcastle. Wygrana ze Stoke nie była jeszcze oznaką wielkiej przemiany, po niej nadszedł remis ze Swansea i dwie porażki: z City i Chelsea. Następnie pogubione punkty z Burnley i Crystal Palace. Aż nad rzekę Tyne zawitał Manchester United…i wyjechał z niczym. Skromne 1:0, świetna gra w obronie, fenomenalna postawa Dubravki w bramce sprawiły, że wicelider musiał obejść się smakiem. Spotkanie z Diabłami można, a nawet trzeba, uznawać za punkt zwrotny tego sezonu. Od tamtego momentu Newcastle przegrał tylko z rewelacyjnym Liverpoolem, a na rozkładzie, prócz United, ma również Leicester (jakby nie patrzeć, niedawny mistrz Anglii) i Arsenal. Sroki są w tym roku kalendarzowym piątym najlepiej punktującym zespołem w lidze. Mówiąc delikatnie, jest git.
Jak do tego doszło? Zaczęli dawać w łapę sędziom, czy Rafa Benitez wykręcił numer telefonu do Kołcza Majka? Możliwe, lecz wpływ na to miało moim zdaniem coś innego - transfery. Gruby Benek zimą sprowadził na St James’ Park trzech piłkarzy. Bramkę wzmocnił wspomniany wcześniej Dubravka. Na skrzydło sprowadzony został Kenedy, a z Leicester udało się wyciągnąć Islama Slimaniego. O ile Algierczyk zbyt wiele nie wniósł, ponieważ sporo czasu leczył kontuzję, o tyle dwa pierwsze nazwiska okazały się być kluczowe. Wypożyczony ze Sparty Praga golkiper otrzymał szansę debiutu w spotkaniu z United i nie wpuścił do bramki ani Elliota, ani Darlowa do dzisiaj. Natomiast Brazylijczyk okazał się świetnym wzmocnieniem na boku pomocy. Obdarzony naturalnym ciągiem na bramkę, dobrą szybkością i warunkami fizycznymi, niezłym dryblingiem, wnosi sporo ożywienia w poczynania ofensywne, choć liczby na to nie wskazują. Dwie bramki i dwie asysty w 9 meczach nie rzucają na kolana, ale to właśnie Kenedy bierze udział w największej ilości ataków. Również w defensywie zasuwa aż miło, będąc wsparciem lewej obrony obsadzanej przez Paula Dummetta. Gra w Chelsea na tej właśnie pozycji procentuje.
Największa laurka musi powędrować jednak do Rafy Beniteza, bez którego Newcastle prawdopodobnie nie byłby w tym miejscu, w którym jest dzisiaj. Słusznie pogoniony z Realu Madryt, znalazł pracę w Anglii i mógł nieco wyluzować. W dniu przyjścia powiedziano mu krótko i wyraźnie: „Spadniesz, trudno. Wrócisz do Premier League za rok.” Spróbował wyciągnąć Sroki ze strefy spadkowej, lecz mu się nie udało. Wziął się więc do roboty od następnego sezonu, żeby w Championship nie kisić się zbyt długo. Sprowadził odpowiednich piłkarzy, bijących umiejętnościami drugą ligę angielską na głowę, takich jak Dwight Gayle i Matt Ritchie, a Ci odpłacili mu się za zaufanie świetną grą. Gayle w sezonie 16/17 – 23 bramki w 32 meczach. Ritchie – 12 goli i 9 asyst w 42 spotkaniach. Fakty, nie opinie.
Patrząc na to, że Benitez nie stracił stołka po spadku z ligi, a także po fatalnej serii w tym sezonie, wydawać by się mogło, że właściciel Newcastle jest naprawdę mądrym człowiekiem. TAKI DOWCIP! Decyzja o pozostawieniu Rafy to chyba jedyna dobra decyzja, jaką Mike Ashley podjął na przestrzeni kilku ostatnich lat. A przecież, gdy przejmował stery, było tak fajnie. Transfery m. in. Alana Smitha z Manchesteru United, Joey’a Bartona, Marka Viduki z Middlesbrough, czyli nazwisk, które w Premier League nie są anonimowe, zasiadanie między kibicami na meczach wyjazdowych, zatrudnienie Kevina Keegana, który dał klubowi dwa wicemistrzostwa Anglii. Miłe złego początki. Co więc się stało, że facet, który sprawiał wrażenie spoko gościa, nie bojącego się sięgnąć głębiej do kieszeni, stał się skąpcem oglądającym funta z każdej strony, zanim go wyda?
Media spekulowały, że Anglik sporą część swojego majątku najzwyczajniej w świecie roztrwonił, co wiele by tłumaczyło. Czy tak było naprawdę, nieprędko się dowiemy, ale fakty są faktami. Ashley nie jest już tak rozrzutny, jak był kiedyś, a St James’ Park nie jest najwygodniejszym miejscem do pracy, o czym wie sam Benitez. Doszło do tego, że Hiszpan nie wiedział, jakim budżetem na transfery dysponuje, a wzmocnienia były wręcz konieczne. Gayle, Ritchie i wielu innych to piłkarze z gatunku za dobrych na Championship, a co najwyżej miernych w Premier League. Tym większa w utrzymaniu zasługa Beniteza, dzięki któremu mogę odetchnąć z ulgą.
Bliżej nieznaną ulgą. Zadeklarowałem się jako fan Newcastle od początku tego sezonu. Lubiłem ten klub i zawsze, gdy sprawdzałem Flashscore’a i widziałem ich zwycięstwo, uśmiech gościł na mojej twarzy. Stwierdziłem, że ich powrót do Premier League to dobry moment, by wzmocnić więzy sympatii i mogę powiedzieć, że się nie zawiodłem. Nie spodziewałem się i nie spodziewam mistrzostwa Anglii co sezon, to ma zdobywać Manchester United, liczę raczej na solidny ligowy byt. Po prostu, miejsce Newcastle jest w Premier League i basta. Zafundowali mi huśtawkę nastrojów, od spokoju z początku sezonu, przez czarną rozpacz w dalszej jego części, po wiele radości w końcówce. Momentami myślałem sobie: „Po co ja to zrobiłem?”, ale z perspektywy czasu to była dobra decyzja. Było ciekawie, momentami wręcz tragicznie, ale najważniejsze, że sezon skończy się happy endem.
Jest dobrze, a może być jeszcze lepiej, jeśli pojawi się kasa na transfery. Kenedy, Dubravka i Slimani, którzy przyszli zimą są jedynie na wypożyczeniach. Wykupienie dwóch pierwszych jest obowiązkiem, zasłużyli sobie na to. Potrzebny jest również, a może powinienem napisać przede wszystkim, nowy napastnik, gwarantujący jakieś 10-15 bramek w sezonie. Obecnie najlepsi strzelcy Newcastle, ex aequo Gayle i Ayoze Perez mają zaledwie pięć bramek na koncie. Dramat jak u Stonogi. Gareth McAuley w poprzednim sezonie miał więcej, grając dla West Bromu, a występuje na środku obrony. Trzeba sypnąć funtami, by wzmocnić skład i móc walczyć o coś więcej. Najlepiej niech zrobi to ktoś inny niż Ashley, zaraz po tym, gdy ten odda klub w jego ręce. Europejskie puchary? Droga dotarcia do nich przez ligę wydaje się być ciężka, bo z czołowej szóstki nie prędko wypadnie któryś z zespołów, a taki Everton ma po prostu lepszą kadrę. Może Carabao Cup, na który pół ligi wykłada lachę? Byłoby super, ale jak się nie uda i skończy się „tylko” miejscem w środku tabeli, to też będzie zajebiście. Tak jak powiedziałem, miejsce Newcastle jest w Premier League i niech tak zostanie.