To przepraszam państwa #31 - Szaleństwo, w którym próżno szukać metody
Czym jest szaleństwo? Według słownikowej definicji to postępowanie wykraczające poza przeciętne normy, zwyczaje. Zwykle związane jest ono bezpośrednio z chaosem i brakiem jakiejkolwiek logiki, ale nie zawsze. Mówi się przecież, że w szaleństwie jest metoda i faktycznie w niektórych przypadkach można się jej dopatrzeć.
To szaleństwo nie jest bowiem objawem utraty świadomych procesów myślowych, a raczej efektem ich wzmożonej pracy. Czasem po prostu trzeba skłonić się ku szaleństwu, by wykonać postawiony przed nami cel. Robili to wielokrotnie biznesmeni, którzy inwestowali wszystko w coś, co wcale nie musiało przynieść im zysku, a teraz są na Karaibach i popijają Don Perignon. Takie sytuacje miały też miejsce w muzyce i sztuce, kiedy artyści decydowali się na stworzenie czegoś wybiegającego kompletnie poza przyjęte normy i wbrew logice nie spotkali się z krytyką, a ogromnym podziwem. Sport również nie stronił od szaleństwa. Wielokrotnie widzieliśmy kiedy ryzykowne, sprawiające wrażenie bezmyślnych zagrania gwarantowały wieczną chwałę i sukces. Kilka szalonych rzutów w swojej karierze oddał Michael Jordan, wiele razy w szalony sposób piłkę kopnął Zlatan Ibrahimović. Teraz są legendami. Szaleństwo nie musi się przejawiać w sporcie tylko na parkiecie czy murawie. W jego otoczce, aspektach organizacyjnych i administracyjnych nie raz już też mieliśmy z nim do czynienia. Przytoczmy chociażby słynny „Moneyball”. Zbudowanie zespołu bazując wyłącznie na konkretnych statystykach wydawało się głupotą, a okazało receptą na zwycięstwo. Szalony sposób na budowanie zespołu przyjął też Everton, ale w tym wypadku próżno szukać jakiejkolwiek metody.
Jeśli śledzicie plotki transferowe w miarę regularnie, na pewno zauważyliście ile razy wspominany jest w nich zespół z Goodison Park. The Toffees są łączeni w zasadzie z każdym piłkarzem, który tylko robi się bardziej popularny. Do ich zespołu miał już trafić Yerry Mina, Malcom i wielu innych zawodników, o których już zapomniałem, bo po prostu było ich tak dużo. Mało tego, plotki te pochodzą niejednokrotnie z przyzwoitych źródeł, co oznacza, że coś faktycznie jest na rzeczy. Choć do transferów nie dochodzi, Everton nawiązuje kontakt z piłkarzami i negocjuje z ich pracodawcami. Dlaczego nie udaje mu się dopiąć transakcji? Wcale nie dlatego, że są słabymi negocjatorami czy nie mają pieniędzy, bo dobrze wiemy, że nimi dysponują. Problem polega na tym, że Everton sam do końca nie wie czego chce i umiarkowanie pragnie wszystkiego po trochu, a w końcu nie dostaje niczego. To jak z atrakcyjną dziewczyną, która nie może zdecydować się na chłopaka. Ma kilku absztyfikantów, swoją drogą cudowne słowo, ale w każdym coś jej nie pasuje i spotyka się ze wszystkimi, w efekcie nie budując z żadnym porządnej relacji. Wystarczyłoby przemyśleć sprawę, postępować konsekwentnie od początku do końca i związać się z tym odpowiednim. Bez takiego działania, w akcie desperacji kończy się z kompletnie nieodpowiednim typem, który po prostu akurat się nawinął. Takim Richarlisonem.
To jest dopiero pomylony transfer. Sam nawet nie wiem od czego zacząć przy krytykowaniu tej transakcji. Chyba jednak od tego, co w oczy kole najbardziej, czyli kwoty. Brazylijczyk kosztował 40 milionów funtów, czyli jakieś dwa razy za dużo i to tak bezpiecznie szacując. Nic nie dawało Evertonowi powodów, by za Richarlisona płacić tyle pieniądzy. Brazylijczyk zagrał we wszystkich spotkaniach ligowych Watfordu w poprzednim sezonie i ustrzelił w nich 5 goli i 5 razy asystował. To niezły wynik. Nic więcej. Biorąc pod uwagę, że to jego pierwszy rok w Anglii, można chłopaka pochwalić. Spisałeś się dzieciaku. Tyle. Tymczasem znajduje się Everton, który w pewnym momencie już prawie pozyskał Malcoma i jest wściekły, że mu się nie udało. Szuka więc zawodnika o podobnej charakterystyce i w zasadzie go znajduje. Podobny wiek, ta sama narodowość, też skrzydłowy. Problem w tym, że jego dyspozycja i umiejętności wcale nie odpowiadają tym, którymi chwalił się Malcom. Richarlison jest co najwyżej w połowie tak dobry jak nowy nabytek Barcelony, a ostatecznie okazał się droższy. Wynika to właśnie z kompletnej desperacji Evertonu, który chciał się po prostu wzmocnić, ale zrobił to pod wpływem emocji i w sposób kompletnie nieprzemyślany. Rynek transferowy nie jest miejscem, które wybacza kierowanie się tym co czujemy, zamiast żelazną logiką.
Co gorsza, sytuacja najprawdopodobniej będzie jeszcze eskalowała. Richarlison jest jak na razie jedynym transferem The Toffees, a przypomnijmy, że okienko finiszuje w tym roku wcześniej. Do jego końca zostały zaledwie dwa tygodnie. Everton będzie się wściekał, że dokonali na razie jednego i tak już głupiego, ale tylko jednego transferu. Będzie więc szukał coraz bardziej desperackich rozwiązań, sięgając po piłkarzy, którzy kompletnie nie pasują do drużyny. Mało tego, okres przygotowawczy kompletnie nie idzie po myśli Marco Silvy. The Toffees nie wygrali żadnego z czterech spotkań towarzyskich rozgrywanych z poważnymi zespołami. Kibice to widzą, domagają się wzmocnień, a tak naprawdę dopraszają się o osłabienia. Zyskają kosztownych zawodników, z w miarę głośnymi nazwiskami, na których nie będzie pomysłu, bo nie przemyślano dobrze kwestii ich transferu.
Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że podobna sytuacja miała miejsce rok temu. Everton wydał na wzmocnienia ponad 200 milionów euro, a sezon zagrał przeciętny, taki sam jak od kilku lat. Davy Klassen, którego kupowano z myślą dominacji środka pola, już opuścił Goodison Park na rzecz Bremy. Liverpoolczycy stracili na nim ponad 10 baniek w zaledwie 12 miesięcy. Rooneya też już w składzie nie ma. Najdroższy transfer w historii klubu, Gylfi Sigurdsson kompletnie nie sprawdził się w roli lidera zespołu. Pozostałe kasowe transfery też nie miały wyraźnego wpływu na grę drużyny. Jestem pewien, że The Toffees osiągnęliby w lidze podobny rezultat, gdyby latem wydali jedyne 20 milionów, ale w sposób przemyślany.
Nie mam pojęcia czym kierują się włodarze klubu, podejmując takie decyzje. Nie sposób nazwać to logiką czy nawet pomyłką, bo z niej wyciąga się wnioski, a zeszłoroczne wpadki niczego Liverpoolczyków nie nauczyły. To szaleństwo w czystej postaci i to takie przy którym w oczach nie widać nic poza ogniem, a z pyska leci piana.