To przepraszam państwa #35 - Podpisze umowę czy akt własnego zgonu?
Choć było to już trzy lata temu, dobrze pamiętam wrzesień 2015 roku. W moim życiu w sumie działo się całkiem wiele, miałem ostatni miesiąc najdłuższych wakacji w życiu, który prawdopodobnie próbowałem wycisnąć do maksimum, więc to, że pamiętam go dobrze, świadczy o moim umiarze w spożywaniu substancji wyskokowych. Perypetie nastoletniego mnie nie będą jednak tematem tego felietonu i całe szczęście, bo nikt o zdrowych zmysłach, poza moimi rodzicami, choć w zasadzie nawet ich nie mogę być do końca pewien, chciałby o tym czytać czy słuchać. Poruszymy dziś inną kwestię, która zadziała się owego pamiętnego września. Wtedy też, dokładnie już pierwszego dnia tego miesiąca na Old Trafford przybył Anthony Martial.
Francuz kosztował wtedy 60 milionów euro. Nie było osoby, która pochwalałaby tę cenę i uzasadniała jej stosowność. Wszyscy twierdziliśmy, że była ona znacznie, kilkukrotnie nawet przesadzona. Przyznam się bez bicia, że głównym prowodyrem wszelkiego marudzenia byłem ja. Sam dowiedziałem się o istnieniu Francuza dopiero, gdy Manchester zaczął się nim interesować. Sprowadzenie go wydawało się spoko pomysłem, ale za jednocyfrową liczbę baniek i z myślą o dalekiej przyszłości. Tymczasem Czerwone Diabły zakupiły go za 60 milionów i momentalnie wrzuciły do pierwszego składu. Młodego, nieopierzonego Francuza, który po angielsku potrafił prawdopodobnie powiedzieć tylko „yes” i „no”, a z dorosłą piłką miał wcześniej do czynienia nie wiele więcej ode mnie, a skończyłem swoją karierę w wieku 11 lat. Złapałem się za głowę tak mocno, że do tej pory mam nieco zniekształcone uszy.
A potem on zaczął grać. I się zakochałem. Żarty o jakiejkolwiek pedaliadzie na bok. Po prostu oczarowały mnie jego ruchy. W zasadzie nigdy nie widziałem, by ktoś dryblował z taką gracją. Ronaldo czy Quaresma, których uwielbiałem robili to bardzo efektownie, ale ich ruchy były agresywne. Nikt nie poruszał się tak subtelnie, jak Anthony Martial. Kiedy do tych ruchów dołożył jeszcze gola z Liverpoolem, przekonałem się, jak głupi byłem, że ten transfer krytykowałem. Zrozumiałem, że weszliśmy w posiadanie jednego z najbardziej wyjątkowych zawodników, jakich miałem okazję podziwiać od dawna.
Od tamtego momentu kibicuje Martialowi równie mocno, co samemu klubowi. Boli mnie kiedy nie gra. Kompletnie nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego Jose Mourinho konsekwentnie go pomija, choć on pokazuje swoją wartość w każdym meczu, w którym wreszcie dostanie szansę. W zaistniałej sytuacji nie ma się co dziwić, że jego agent jawnie stwierdził, że Martial będzie starał się odejść. Nie możemy też krytykować za to samego piłkarza, który ma ambicje karzące mu grać więcej oraz umiejętności pozwalające robić to kapitalnie. Dlaczego ma więc siedzieć na ławce i patrzeć jak Alexis Sanchez traci kolejną piłkę i strzela minę bliską płaczu niczym Kamil Grosicki na Mundialu. Choć oczywiście nie chciałbym, żeby mój ulubiony piłkarz rozstawał się z moim ukochanym zespołem, to nie widzę innej możliwości, bo ten związek jest najzwyczajniej toksyczny. Dlatego tego lata robiłem to, co wydawało się kompletnym zaprzeczeniem logiki. Kibicowałem, by Martial odszedł.
Chętnych było mnóstwo. Mówiło się dużo o Bayernie Monachium, o Juventusie czy nawet o Atletico Madryt. Ci ostatni ostatecznie skłonili się ku rodakowi Martiala i zakupili Thomasa Lemara, który jest dla nich i tak lepszym wyborem, bo umie lepiej bronić od Anthony’ego. Juventus zaś zrezygnował z Francuza w momencie, w którym możliwy okazał się transfer Ronaldo. Stara Dama nie mogła pozwolić sobie na ogromny transfer Martiala, który wyniósłby ich około 70 milionów euro albo nawet troszkę więcej. Mógł za to Bayern, który jednak z jakichś przyczyn się wycofał. Ostatnio na horyzoncie pojawił się także AC Milan. Rossoneri bardzo chcą i są dosyć zdecydowani w swoich poczynaniach, ale problem polega na tym, że jest to standardowy przypadek, w którym szanse na transfer wynoszą 50/50. Milan jest na tak, a Martial na nie. Nie możemy mu się z resztą dziwić. Rossoneri nie grają w Lidze Mistrzów, a wszystkie wyżej wymienione zespoły tak. Poza tym, Milan nie daje też żadnych przesłanek, dzięki którym moglibyśmy uwierzyć, że w nadchodzącym sezonie wedrze się on do czołowej czwórki Serie A i za rok powróci do Ligi Mistrzów. Poza nim, innych kandydatów w tej chwili już nie ma. Ponadto okno w Premier League już się jednak zamknęło, a wszystkie inne powoli domykają. Na transfer Francuza tego lata nie ma już prawie żadnych szans, więc wychodzi na to, że zostanie przynajmniej kolejne pół roku.
A może nawet dłużej. The Times twierdzi bowiem, że Martial dogadał się z zarządem i zdecydował się na podpisanie nowego kontraktu. Ma on wiązać piłkarza z klubem na pięć lat. Dlaczego tylko u licha Martial miałby to robić, skoro przed chwilą chciał odejść? Wyjaśnienie tego dylematu jest proste. Francuz liczy, że Mourinho lada moment zostanie zwolniony, a jego następca pozwoli mu grać więcej. Martial dobrze czuje się w klubie, tylko chciałby częściej pojawiać się na murawie. Zwolnienie Portugalczyka i podpisanie przez Francuza umowy byłoby więc rozwiązaniem idealnym nie tylko dla niego, ale również dla mojego kruszącego się powoli serduszka.
Albo i nie. Pióro, którym zostanie parafowany nowy kontrakt, może okazać się tak naprawdę włócznią, która ugrzęźnie w moim sercu i sprawi większy ból niż dotychczas. Co jeśli Martial zgodzi się na te wszystkie warunki, dopełni formalności, a Mourinho nagle zacznie z Manchesterem wygrywać? Przecież włodarze nie zwolnią go tylko dla skrzydłowego. Liczą się wyniki, a jeśli te będą zadowalające, nikt nie będzie przejmował się jakimś tam Martialem, skoro gole i asysty gwarantują inni. Ewentualna sprzedaż pewnie nie wchodziłaby wtedy w grę, bo w nowym kontrakcie najprawdopodobniej widniałaby wyższa klauzula, której nikt nie zamierzałby wpłacić za gościa, który grzeje ławę. Długość kontraktu nie obligowałaby za to Manchesteru, by ten sprzedał go za mniej. Tym samym Francuz podpisałby nie tyle umowę, co akt własnego zgonu, który doszczętnie pogrzebałby jego karierę.