Pieniądz rządzi Anglią, a kto nie płaci, niech spada. Lany Poniedziałek #3
Gdy Burnley sezon temu zajmowało 7. miejsce, kwalifikując się tym samym do europejskich pucharów, wszyscy zastanawiali się, gdzie leży granica ich potencjału. Gdy West Ham Slavena Bilicia również zajmował taką samą pozycję, wskazywano nowego kandydata do gry w Lidze Mistrzów. Gdy Leicester sensacyjnie zdobyło mistrzostwo Anglii, dywagowano, czy Lisy mogą utrzymać się w czołówce na dłużej. Dziś już wiemy, że niestety, dla większej ciekawości ligi, nie. Jak się porządnie nie posmaruje, to się nie pojedzie dalej.
Zacznijmy od Leicester właśnie. Historyczny wynik wykręcony przez drużynę z King Power Stadium to w jakichś 50 procentach zasługa trio, które zyska status legend klubu: Jamie’go Vardy’ego, Riyada Mahreza i N’Golo Kante, a także sympatycznego Claudio Ranieriego. Dziś w Leicester gra już tylko ten pierwszy. Włoski szkoleniowiec został zwolniony przy pierwszym kryzysie, a pozostali dwaj architekci historycznego osiągnięcia, chcąc dalej zdobywać tytuły, odeszli w siną dal. Klubowa kasa, tylko na tych dwóch zawodnikach, wzbogaciła się o blisko 100 milionów funtów. Bądźmy szczerzy i poważni. Dzisiaj za tę kwotę można kupić jednego, może dwóch klasowych piłkarzy i to po twardych negocjacjach.
Dalej ten West Ham – z Biliciem za sterami i wyczyniającym cuda, przepięknym Payetem. Minęło 1,5 roku, a Francuz dalej ma na przestrzeni 3 ostatnich sezonów najwięcej wykreowanych szans z drużyny Młotów. Po zajęciu siódmego miejsca w sezonie 15/16 klub przenoszący się wtedy na London Stadium sprowadził do siebie takie tuzy jak: Arthur Masuaku, Gokhan Tore, Sofiane Feghouli, Andre Ayew. Postawmy sprawę jasno, takimi nazwiskami nie zwojujesz Anglii na dłużej. Są to co najwyżej „piłkarze drugiego sortu”.
Do Burnley jeszcze sobie doszusujemy, wcześniej powiemy co nieco o tych, których już z nami nie ma w Premier League. Ach, Łabędzie, w Championship Wam lepiej będzie. Gdy Swansea pod wodzą Michaela Laudrupa zdobywała Puchar Ligi, miał to być moment zwrotny w historii walijskiego klubu. W pewnym sensie był, bo po niedługim czasie od tego momentu na Liberty Stadium zaczęła się równia pochyła. Gwiazda ówczesnej drużyny, Michu, zakończył karierę, podobnie jak Leon Britton. Szef defensywy, prawdziwy kapitan, szef – Ashley Williams po mało udanej przygodzie z Evertonem, szuka szczęścia na wypożyczeniu w Stoke. Klub nazywany Swansealoną ze względu na prezentowany styl, opierający się na utrzymywaniu się przy piłce, cieszący oko każdego kibica, zatrudniał po 3 menedżerów na sezon, by rozpaczliwie bronić się przed tym, co nieuniknione – zjazdem do Championship. Nieznany był tylko czas wyroku. Ten przypadł na termin maj 2018.
Od tego sezonu w angielskiej elicie nie ma z nami zimnych, deszczowych wieczorów w Stoke. The Potters, pomimo tego, że na boisku nie mieli praktycznie niczego, mieli coś, co budziło nasz sentyment. Rory Delap (były oszczepnik) i jego kilkudziesięciometrowe wyrzuty piłki z autu, Peter Crouch, Whelan, Shawcross, Wilson: wszystkich lubiliśmy za ich waleczność, nieustępliwość i granie do końca za każdym razem. W Stoke potencjał ludzki został wykorzystany praktycznie do maksimum, co owocowało dziewiątą lokatą w lidze trzy sezony z rzędu. Zarząd klubu marzący o czymś więcej nagle zmienił koncepcję. Do klubu zaczęli przychodzić piłkarze, którzy kiedyś o jego istnieniu nawet nie wiedzieli. Bojan Krkić, Ibrahim Afellay, Marko Arnautović, Xherdan Shaqiri, Mame Diouf. Odrzutki, które nie poradziły sobie w klubach takich jak Barcelona, Bayern, Inter miały stanowić o sile ekipy z Britannia Stadium. Czym się to zakończyło? Ano mniej więcej tym samym, co w przypadku Swansea.
Mało brakowało, a w bieżących rozgrywkach nie oglądalibyśmy Southampton. Klubu, który wypuścił w futbolowy świat kilka perełek. Dla przypomnienia: Gareth Bale, Theo Walcott, Alex-Oxlade Chamberlain, Luke Shaw, Adam Lallana, Morgan Schneiderlin, Nathaniel Clyne. „Taniej kupię, drożej sprzedam, to wódki się też napiję” – jak rapował 52 Dębiec w utworze „To my Polacy”. Przed rokiem o mało co nie skończyło się kacem w postaci pobytu w Championship. A wszystko, na co było stać Świętych w okresie świetności, to tylko i aż szóste miejsce w lidze.
Tak jak obiecałem, dochodzimy do Burnley, które stylem gry jest najbardziej podobne do Garncarzy ze Stoke. Drużyna z Turf Moor po nieudanej przygodzie w Premier League w sezonie 2014/15 wróciła do niej po roku nieobecności – głównie za sprawą Seana Dyche’a, który nie bał się wytknąć błędów zarządu. W pierwszym sezonie po powrocie The Clarets zajęli szesnastą lokatę – przedostatnią z bezpiecznych. W drugim osiągnęli historyczny wynik, plasując się jedynie za klubami z „big six”. Po głębokim uniesieniu przyszło jednak brutalne sprowadzenie na ziemię. Burnley na początku bieżącej kampanii gra o wiele słabiej, ciuła punkty w mozolnym tempie i wszystko wskazuje na to, że będzie bronić się przed spadkiem. Może obroni się w tym sezonie, może obroni się też w następnym…
Ale prędzej czy później wyleci z Premier League z hukiem. Tak jak Swansea oraz Stoke, a wszystko z jednego prostego powodu. PINIONDZE! Piniondze, ale nie takie, jakie są w Leicester lub West Hamie. Są to średniaki, które mają ich ciutkę więcej niż takie Huddersfield. Chodzi o gigantyczną gotówkę, której brakuje mniejszym klubom, by poczynić kolejny krok w rozwoju. Inaczej nie da się na dłużej zaistnieć na piłkarskiej mapie Anglii (i innych krajów też). Największe gwiazdy po jednym lub dwóch sezonach chcą wypłynąć na szerokie wody, a chcąc je zastąpić, zespoły dokonują z reguły nietrafionych ruchów transferowych. W rezultacie zamiast zrobić krok w przód, robią dwa kroki w tył. Albo trzy, jak Sunderland, ale umówmy się, oni nigdy w Premier League nas pozytywnie nie zaskoczyli.
Były w przeszłości również inne projekty, które nie wypaliły. Chociażby Newcastle za kadencji Mike’a Ashley’a. Gdy właścicielowi klubu skończyły się pieniądze, na St. James’ Park skończyły się dobre wyniki i klub tuła się obecnie na pograniczu ekstraklasy i jej zaplecza.
Na potwierdzenie moich słów, zupełnie przeciwne sytuacja. Manchester City, w który od prawie dekady jest pompowany milion za milionem. Klub z Etihad, będąc podłączonym do kurka z gazem, stał się obecnie wielkim klubem na arenie krajowej i międzynarodowej. Ponad miliard funtów spożytkowany na transfery przyniósł Obywatelom 3 mistrzostwa Anglii, 2 Puchary Ligi oraz jeden Puchar Anglii. Dla sypiącego petrodolarami szejka Mansoura sukcesy krajowe zdają się być jak obowiązek i już go tak nie rajcują. On, wraz z całym klubem, ma teraz jeden cel – zawojować Europę.
Tę zdobyć po ponad dekadzie prób udało się innemu zagranicznemu Bogaczowi – Romanowi Abramowiczowi. Rosyjski miliarder także zaczął od zdobycia terytorium Wysp Brytyjskich – 3 mistrzostwa Anglii, 3 Puchary Anglii, Puchar Ligi. Blisko upragnionego trofeum z wielkimi uszami było już w roku 2008, lecz wtedy Opatrzność czuwała nad Czerwonymi Diabłami. The Blues dopięli swego 4 lata później, pokonując w finale Bayern Monachium po rzutach karnych. Dziesięć lat, również wydany około miliard funtów, dla kilku kilkukilogramowych pucharów.
Identyczną drogą zaczął podążać Liverpool – zdecydowany król letniego polowania transferowego. Alisson, Keita, Fabinho, Shaqiri. Te nazwiska sprawiają, że kadra The Reds jest praktycznie kompletna i są oni najpoważniejszym kandydatem do odebrania mistrzostwa Guardioli. Na końcowy triumf nie ma szans raczej Manchester United, nie z Mourinho na pokładzie i nawet jego szybkie zwolnienie tego nie zmieni. Jeśli więc mam wybierać między triumfem Liverpoolu a City, wybieram klub z Anfield.
Wszystkie te przykłady pokazują smutną i bolesną prawdę rządzącą futbolem. Jeśli jesteś właścicielem klubu i marzysz o czymś więcej niż jeden dobry sezon Twojej drużyny, tak jak wspomniane Leicester, to musisz mieć skombinowane dużo walizek gotówki, a także jej stały dopływ na kolejne lata. Bez niej nie masz czego szukać przy stole, przy którym siedzą największe firmy – Twoje łokcie do rozpychania się pomiędzy gigantami są niczym w porównaniu z ich łapskami napompowanymi grubym sianem.