To przepraszam państwa #6 Czysta piłkarsko Europa
Tytuł felietonu nie bez powodu kojarzy wam się, albo z przypakowanymi gośćmi o skąpo owłosionej głowie, którzy w koszulce z napisem „Stop Islamizacji” z uśmiechem na twarzy i cieknącą ślinką zamawiają kebaba na cienkim cieście, albo z Krzysztofem Gonciarzem i jego gagiem z serii „Zapytaj Beczkę.” Choć w sumie równie daleko mi do jednych i drugiego, głównie dlatego, że zwykle kebsa biorę w bułce i nigdy nie będę zarabiał 12 kafli miesięcznie z Patronite’a, to tezę artykułu będę popierał twardo. Dlaczego? Bo czysta piłkarsko Europa zapewniłaby nam uczciwe i wyrównane rozgrywki, a nie takie, jakie mamy teraz.
Zacznijmy jednak od tego, co było impulsem do wypowiedzenia się na ten, a nie inny temat. Wczorajsze spotkania Ligi Mistrzów, tak jak już nas do tego przyzwyczajono, zaczynały się o 20.45. Oprócz jednego. Atletico Madryt o godzinie 18.00 rozpoczynało bój z Qarabagiem Agdam. Dlaczego tak wcześnie? Bo Baku, w którym odbywał się mecz, mieści się w strefie czasowej GMT+4, co oznacza, że są 2 godziny do przodu względem nas. Jeśli chcieliby zacząć równo z resztą, kibice musieliby siedzieć na stadionie w środku nocy. Mało tego, Los Colchoneros, aby dotrzeć na to spotkanie, musieli przeboleć 9-godzinny lot, który z pewnością nie wspomógł procesu ich regeneracji po trudnym weekendowym spotkaniu z Barceloną
Do czego zmierzam? Denerwuje mnie, kiedy czytam, że Rojiblancos zlekceważyli Azerów. W prasie piszą, że podopieczni Simeone wyszli zbyt pewni siebie, myśleli, że co to nie oni. Standardowa śpiewka, kiedy faworyt nie spełnia oczekiwań. To nie prawda. Powodem remisu i idącej za tym sensacji wcale nie jest Atletico, tylko Qarabag. Mało tego, nie ich umiejętności piłkarskie, kunszt taktyczny czy wreszcie niepodważalna gwiazda zespołu, jaką jest Jakub Rzeźniczak. Chodzi o sam fakt, że ten klub leży w Azerbejdżanie, który przecież geograficznie jest państwem azjatyckim. Madrytczycy musieli mierzyć się z przeciwnościami, które wymieniłem w powyższym akapicie i to skutecznie wybiło ich z rytmu, przez co na boisku nie byli sobą. Mało tego, to nie jest jednorazowy wybryk, Roma, która w ostatniej kolejce mierzyła się z Azerami na ich obiekcie, ledwo wywiozła 3 punkty po wymęczonym zwycięstwie 2-1.
Jeśli to dla was wciąż mało i uważacie te sytuacje za przypadek, to przypomnijmy sobie Ligę Mistrzów z sezonu 2015/16. Wtedy w grupie C wraz z Benficą, Galatasaray i znów tym nieszczęsnym Atletico znajdowała się kazachska Astana. Zawodnicy tej drużyny oczywiście zajęli ostatnie miejsce w grupie, ale dziwnym trafem nie przegrali żadnego spotkania u siebie, pomimo faktu, że mierzyli się z klasowymi rywalami.
Wiecie czym jest efekt motyla? Najmniejsze i wbrew pozorom najbardziej błahe wydarzenie może mieć wpływ na coś znacznie ważniejszego. Załóżmy, że Ateltico, po rozegraniu wszystkich 6 spotkań braknie dwóch punktów do wyjścia z grupy. Prawdopodobnie nie miałoby to miejsca, gdyby Los Colchoneros pojechali grać z drużyną na podobnym poziomie piłkarskim, ale w jakiejś Słowenii czy Słowacji albo, ale to już naprawdę abstrakcyjny przykład, w Polsce.
To jest problem i trzeba to jasno powiedzieć. Jeśli na wyniki zaczynają mieć wpływ czynniki inne, niż te czysto piłkarskie, powinna nam się zaświecić czerwona lampka. W tym konkretnym przypadku miga ich już cała wiązanka, na tyle długa, że śmiało można by udekorować nią choinkę w grudniu. Kluby z państw znajdujących się tak daleko na wschód, co więcej, z krajów, które nawet nie leżą w Europie nie powinny być dopuszczane do rozgrywek UEFA.
Idźmy dalej, przecież problem nie dotyczy tylko piłki klubowej. Jest kilka azjatyckich państw, których reprezentacje biorą udział w eliminacjach organizowanych przez Europejską Federację Piłkarską. Oprócz wyżej wspomnianego Azerbejdżanu to także Armenia i Gruzja. Do tej grupy należałoby zaliczyć jeszcze Turcję i Kazachstan, które leżą na obu kontynentach, ale ja wyeliminowałbym Turków z tej nagonki. Dlaczego? Mimo wszystko jest im znacznie bliżej do Europy niż Kazachom, a poza tym kluby, które reprezentują ich w europejskich pucharach i tak najczęściej pochodzą ze Stambułu. Nazwać te cztery państewka mocarstwami piłkarskimi, to jak powiedzieć o Dannym Welbecku, że jest regularnym napastnikiem. Powiedzmy sobie szczerze, te kraje nie są nam w UEFA do niczego potrzebne. W eliminacjach też nie zawsze są łatwymi dostarczycielami punktów, o czym wielokrotnie przekonywała się choćby nasza drużyna, który potrafiła męczyć się w Erywaniu, a w Astanie straciliśmy punkty nawet w minionych eliminacjach.
Dobrze wiem, że dodanie, a w szczególności usunięcie członka z UEFA to nie jest prosta sprawa. W prawdzie, łatwiej będzie nauczyć Robbena podawać i to prawą nogą, niż wyrzucić federację z Europy. Mam więc świadomość, że czasy bez drużyn, o których wspomniałem to utopijny krzyk rozpaczy. Mimo to, jestem przekonany, że mam rację, a te czynniki, o których mówiłem naprawdę wpływają na rozgrywki i niestety dalej będą na nie oddziaływać. Jest to po prostu wada obecnego systemu, z którą nic nie zrobimy, a kluby, choć wszystkie zgodnie tego nie cierpią, będą musiały to przeboleć. Jeszcze jedno. Żeby nie było, że jestem jakimś euroksenofobem albo innym rasistą. Hasła takie jak „Polska dla Polaków”, „Ziemia dla ziemniaków” czy „Księżyc dla księży” są mi obce i odcinam się od nich grubą niczym brwi Fellainiego linią.