O kibicowaniu Liverpurzowi słów kilka
Kibicowanie Liverpoolu to ćwiczenie dla naszych nerwów. Kibicując „The Reds”, nic nie jest Cię w stanie solidnie wkurzyć. Przeżyłeś Hodgsona jako fan Liverpoolu? Przeżyjesz wszystko. Liverpool najzwyczajniej w świecie uczy. A tak w sumie, to też bawi. Dlaczego tak uważam? Dowiecie się tego, czytając moje przemyślenia. Ja, Ziemowit Dziopa - zapraszam!
Jak wiadomo, gdyby nie Everton, to nie byłoby Liverpoolu.
Patrząc przez pryzmat ostatnich lat, mam wrażenie, że najlepszym uczynkiem Evertonu dla angielskiej piłki było to, że dzięki nim powstali "The Reds". Ojcem „The Toffees” był Benjamin Chambers, duchowny w kościele St. Domingo, a Everton miał płacić za grę na Anfield kwotę 100 funtów rocznie. W pierwszym sezonie owa drużyna zajęła drugą lokatę. Właściciel Anfield, John Houlding, postanowił wówczas podnieść czynsz do 250 funtów rocznie. Oczywiście taka decyzja spotkała się ze sporym niezadowoleniem władz Evertonu.
Aby każdy był szczęśliwy, włodarze nowej drużyny zaproponowali czynsz w wysokości 180 funtów, ale Houlding miałby zaoferować piłkarskiemu zespołowi działkę za 6000 funtów. Propozycja została odrzucona, ponieważ biznesmen sam chciał stworzyć własną drużynę. Nazwał ją Everton, ale zarząd ligi nie chciał mieć dwóch Evertonów w jednych rozgrywkach. Ja też bym nie chciał. Houlding nazwał więc swoją drużynę Liverpool FC i stworzył coś, co miało stać się piłkarskim potworem.
Liverpool jest klubem z niesamowitą historią i myślę, że nawet ci mocno zapatrzeni w Manchester United mają takie zdanie o tej drużynie, ale nie wypada im tego mówić publicznie. Przez historię „The Reds” przewinęły się takie nazwiska jak Shankly, Houllier, Fowler, Phil Neal, Steven Gerrard… zasłużone dla klubu z Anfield persony można wymieniać aż do znudzenia. Ale nie o tym jest ten tekst. Chodzi głównie o kibicowanie tej ekipie.
Liverpool nie tylko na boisku miał perełki!
Moja miłość do „The Reds” zaczęła się w 2012 roku. Spodobał mi się ich herb, historia o zwycięstwie finału Ligi Mistrzów z Milanem, fakt, że grał dla nich Jerzy Dudek oraz to, że w czerwonej koszulce występował Luis Suarez. Przed sezonem 2011/2012 na Anfield dołączył młody i perspektywiczny Jordan Henderson. Dla niektórych był to ktoś w rodzaju nowego Stevena Gerrarda.
Co ciekawe, ze składu z 2012 roku został tylko Jordan Henderson. „The Reds” po ciężkim sezonie uplasowali się dopiero na ósmej lokacie. Nie było ani Ligi Mistrzów, ani Ligi Europy. Generalnie coś po raz kolejny poszło nie tak. Kampania 2012/2013 przyniosła ze sobą całą masę transferów – wypożyczony został Nuri Sahin, sprowadzono Fabio Boriniego, Philippe Coutinho oraz Semada Yesila. Przyszedł też nowy trener - Brendan Rodgers. Przełożyło się to jednak na... porażki z takimi gigantami jak Aston Villa („The Lions” koniec końców zajęli 15. pozycję) czy West Brom (8. miejsce na koniec sezonu).
W styczniu do podopiecznych Rodgersa dołączył Daniel Sturridge, jeden z najbardziej szklanych piłkarzy ostatnich lat. Okazał się jednak większym talentem niż choćby drewniany Andy Carroll. W samej rundzie wiosennej strzelił aż 10 goli! Mimo to wciąż nie było spodziewanych efektów. Liverpool zajął siódmą lokatę i po raz kolejny europejskie Puchary uciekły im sprzed nosa. Dopiero następny sezon przyniósł dużo szczęścia fanom „The Reds”.
Byli wówczas bardzo bliscy tytułu mistrza Anglii. Zabrakło im zaledwie dwóch oczek do pierwszego Manchesteru City. Luis Suarez miał wtedy swój popisowy sezon, w którym to zdobył aż 31 goli. Daniel Sturridge miał na koncie aż 22 bramki. Ofensywa stała na naprawdę wyśmienitym poziomie i następny sezon miał należeć do „The Reds”.
Sprowadzono Dejana Lovrena, Rickiego Lamberta, Adama Lallanę, Emre Cana, Lazara Markovicia oraz Mario Balotelliego. Odszedł za to Luis Suarez. Jak widać, żaden z nabytków nie wypalił. Lovren miał przebłyski, Can grał raz lepiej, raz gorzej, Lallana obecnie odstaje poziomem od pierwszej jedenastki.
Szósta pozycja w Premier League, odpadnięcie już w fazie grupowej Ligi Mistrzów, słynna porażka 1:6 ze Stoke na zwieńczenie tegoż cudownego sezonu Liverpoolu - to wszystko wpisywało się w bardzo zły obraz. Drużynę objął w październiku 2015 roku Juergen Klopp i wszystko trzeba było powoli odbudowywać.
Na Anfield przybyli Ragnar Klavan, Joel Matip, Trent Alexander-Arnold, Georgino Wijnaldum, a przede wszystkim Sadio Mane, na którym przez większość sezonu klub się opierał. Wszystko powoli wracało do normy, a Mane, Firmino i Coutinho stanowili o ogromnej siły w ofensywie zespołu. Gorzej było z defensywą. Spośród najlepszej czwórki Premier League to Liverpool miał najwięcej bramek straconych – aż 42. Najlepszym prognostykiem dla fana „The Reds” był rozegrany w dramatycznych okolicznościach mecz z Borussią Dortmund w Lidze Europy. W pierwszym meczu na Signal Iduna Park mieliśmy remis 1:1. Gole strzelał Mats Hummels oraz Divock Origi.
Drugie spotkanie było jednak zdecydowanie ciekawsze. Do przerwy „BVB” prowadzili 2:1. Tuż po rozpoczęciu drugiej połowy, trzecią bramkę dla Borussii strzelił Marco Reus. Już miało być po wszystkim, półfinał miał być dla Borussii. 66. minuta, gol Coutinho, mamy 3:2. Potem świetną grą swoje „babole” z sezonu naprawili obrońcy. Mamy 7.7 minutę i gola Sakho na 3:3. Jest jeszcze nadzieja na to, że coś się zmieni, jednak z biegiem czasu się zmniejsza. I wtedy wchodzi on, cały na czerwono, Dejan Lovren. Dejan ratuje cztery litery Liverpoolu. Odpalił w najważniejszym momencie, strzela na 4:3, a Andrzej Twarowski krzyczy: Sakho i Lovren, nikt by w życiu na to nie wpadł!
Liverpool kończy sezon ligowy 2016/2017 na pozycji czwartej. W meczu eliminacyjnym przeciwko Hoffenheim The Reds najpierw wygrywają 2:1, potem 4:2. Bramy do raju otwierają się dla podopiecznych Juergena Kloppa, jednak wszystko po kolei. Niemiec stworzył bowiem bramkostrzelne monstrum. Na Anfield przychodzi Andrew Robertson, Dominic Solanke, ale przede wszystkim najpiękniejszy Mohamed Salah, który w każdym meczu strzelał jak najęty. Zresztą trio Salah-Firmino-Mane robiło za każdym razem genialną robotę. Koniec końców, Liverpool zajął pozycję czwartą, ale najważniejsza była Liga Mistrzów. Podopieczni Juergena Kloppa dotarli bowiem do samego finału. Wyeliminowali Manchester City i Romę. Dopiero „Królewscy” zatrzymali czerwoną maszynę do siania zagłady.
Jedna z najbardziej wpadających w ucho przyśpiewek związanych z "The Reds"!
Dochodzimy do sezonu 2018/2019. Wydaje się, że naprawdę dużo już za nami, wiele już przeżyliśmy. Sam Liverpool (jako drużyna) kształtował się bardzo długo, ale tak naprawdę Klopp i spółka zrobili bardzo szybko porządek na Anfield. Nie było przepłaconych transferów, niewłaściwych wyborów. Teraz „The Reds” są już wymieniani w gronie europejskiej elity. Żeby całkiem uciszyć hejterów w stylu Mourinho, brakuje tylko stempelka w postaci pucharu - Premier League albo Ligi Mistrzów.
Czy zdobędą je już w tym roku? Z jednej strony są zwycięstwa, ale brakuje im charakteru. Lepiej się czułem po wygranych Liverpoolu w poprzednim sezonie. Nie ma aż tak zabójczej ofensywy, trochę brakuje Salaha w formie (ten obecny to takie nie wiadomo co), ale myślę, że z czasem znów będzie strzelać gola za golem. Powoli wraca na odpowiednie tory. Wciąż jest problem z ewentualnymi zmiennikami. Nie może być tak, że ośmiu zawodników tworzy dobrze poukładaną konstrukcję, a pozostała trójka wlatuje w nią niczym samoloty. To przecież nie ma najmniejszego sensu.
Jeśli ktoś powie, że Liverpool lada moment stanie się drugim Manchesterem United z ostatnich lat, to lepiej dla jego dobra, żeby się nie odzywał. Juergen Klopp posprzątał po swoich poprzednikach, a na Old Traford - dalej bałagan. Była okazja, żeby to naprawić w letnim oknie transferowym? „A, walić to, weźmy Freda, liczmy na cud!”
You'll Never Walk Alone!