Footroll w terenie #11 - Mediolan, mecz Milan - Juventus
Footroll dalej jest w terenie, zwiedza i podziwia widoki na wielkich wydarzeniach sportowych. Tym razem postanowiliśmy wejść na nieco wyższy poziom zdawania relacji z nich. Dziś zabiorę Was wszystkich do Włoch, gdzie w minioną niedzielę odbył się mecz Milanu z Juventusem. Ja miałem okazję na tym meczu być, jak i wcześniej nieco pozwiedzać Mediolan. Mogłem też dowiedzieć się tego i owego o samym mieście, klubie i wielu innych. Jesteście gotowi? To rozpoczynamy przygodę.
Wycieczkę musimy rozpocząć w Polsce, a dokładniej w Poznaniu. To tam o godzinie 16:00 miała miejsce zbiórka 29 osób, członków ogólnopolskiego Stowarzyszenia Milan Club Polonia. To oni postanowili spędzić weekend w fantastycznej atmosferze, wspierając swój ukochany klub. Wyjazd na mecz kosztował 800 złotych (razem z przejazdem i biletem na mecz). Cena ta odstraszyła wielu członków stowarzyszenia, które liczy sobie obecnie 810 osób i jest największym w Europie fanklubem "Rossonerich". Taki koszt wiązał się z zawyżoną ceną biletu na mecz, który na trybunę Curva Sud kosztował 65 €. Niekoniecznie każdy chciał wydawać tyle pieniędzy na wyjazd.
Tak czy inaczej, o godzinie 16:00 wyjechaliśmy i przez kilka godzin umilaliśmy sobie czas, intonując przyśpiewki, rozmawiając na temat piłki. Była to świetna integracja kibiców Milanu w różnym wieku, z każdego zakątka Polski. Połączyła ich wspólna pasja i chęć przemierzania tysięcy kilometrów za drużyną z Mediolanu. Przejechaliśmy przez Niemcy, Austrię i około godziny 7:30 zameldowaliśmy się na stacji benzynowej w Bergamo. Z racji rozładowanego telefonu nie mam niestety zdjęć szoku kulturowego, z jakim można było się spotkać. Te stacje benzynowe na autostradzie to jakiś totalny kosmos. Można na nich wziąć prysznic, zjeść obiad w restauracji i zrobić zakupy w wielkim sklepie. Po wstępnym oporządzeniu się ponownie zasiedliśmy w autokarze i między godziną 9:00 a 10:00 zameldowaliśmy się na parkingu dla busów - kilometr od stadionu San Siro. Nadszedł czas wolny - mogliśmy robić, co chcieliśmy.
Pozdrówki pic.twitter.com/Vwhw2jaIKo
— Jan Rusinek (@JanRusinek7) 11 listopada 2018
Pierwsze, co od razu rzuciło się w oczy, to ludzie poubierani z samego rana w barwy klubowe Milanu. Przechadzali się jednak oni obok fanów Interu, który tego dnia rozgrywał mecz z Atalantą o 12:30. Taka sytuacja w Polsce jest nie do wyobrażenia.
Udaliśmy się pod San Siro. Po drodze mijaliśmy różne foodtrucki oraz stoiska z szalikami, flagami i koszulkami - gdzie ich wybór był ogromny. Na każdym można było zakupić fanty zarówno Milanu, jak i Juventusu. Wyobraźcie sobie sytuację, że pod stadionem Legii jest stoisko z koszulkami i szalikami Lecha albo na odwrót. To zupełnie inna mentalność, inna kultura kibicowania. Pod stadionem odłączyłem się od grupy, żeby móc kupić sobie za 10 € szalik jako pamiątkę z takiego wyjazdu.
Tak czy inaczej, postanowiłem z dwójką znajomych poznanych w autokarze (notabene, naszych widzów i czytelników) pójść do Casa Milan, oddalonego 39 minut pieszo od stadionu. Mogliśmy jechać metrem, ale chęć pochłonięcia atmosfery miasta była silniejsza. Spacerowaliśmy. Po drodze zaczepiły nas włoskie dzieci z rodzicami, okrzykując „Forza Milan”. Nawet małe dziecko w wózku było ubrane w barwy czerwono – czarne. W końcu trafiliśmy na Via Aldo Rossi 8. Budynek jest charakterystyczny i mocno rzuca się w oczy. Postanowiliśmy pójść do muzeum Casa Milan. Byłem tam drugi raz w życiu, ale dalej robi to takie samo wrażenie. Koszt takiego zwiedzania wynosi 15 €, a w przypadku grupowego wypadu jest to tańsza rozrywka. My mieliśmy zniżkę ze względu na posiadanie legitymacji Milan Club Polonia. Koszt wyniósł 12 €, czyli tak jak w przypadku posiadania karty Cuore Rossonero. Muzeum robi wrażenie, a zdjęcia możecie obejrzeć poniżej:
Po wyjściu z muzeum od razu znaleźliśmy się w sklepie klubowym mieszczącym się w siedzibie klubu. Tam można zakupić jedynie połowę tego, co oferuje nam sklep internetowy lub oficjalny sklep, o którym powiem trochę później. Kolejnym punktem zwiedzania siedziby klubu była niedawno otwarta restauracja Bistrot Fourghetti, gdzie obejrzeliśmy pierwszą połowę meczu Atalanta – Inter, pijąc piwo Peroni - sponsora zarówno Milanu i Interu. Jego smak był mocno zbliżony do naszych piw koncernowych, a w sklepie jego cena w sklepie wynosi od 60 eurocentów do 1 €. Po pierwszej połowie postanowiliśmy się w piątkę ruszyć na Piazza del Duomo - prosty był tego powód: chcieliśmy coś zjeść i podziwiać widoki miasta. Tym samym przechodzimy do metra.
Metro w Mediolanie składa się obecnie z czterech linii, a piąta z nich (M4) jest budowana. Finisz budowy ma nastąpić w 2022 roku. Z Casa Milan udaliśmy się na stację Lotto, gdzie krzyżuje się stara - używana od 1964 roku - linia M1 oraz nowoczesna - M5. Bilet na jednorazowy przejazd dla osoby dorosłej kosztuje 1,50 €, zaś dobowy kosztuje 4,50 €. Na pociąg czeka się około 8 minut. Na Duomo dojechaliśmy przez osiem przystanków. Tam również roiło się od ludzi w barwach Milanu.
Wyszliśmy dobrym wyjściem. Wybraliśmy taki tunel, że kiedy wyszliśmy z podziemia, ukazała nam się w całej okazałości katedra, która jest wizytówką miasta. Niestety złapała nas spora ulewa, ostatnia tego dnia. Przeczekaliśmy deszcz w uliczce obok, gdzie mieściły się wszystkie największe sklepy najbardziej znanych na świecie marek odzieżowych. Po pół godziny sytuacja się nieco uspokoiła i można było zjeść na spokojnie pizzę na mieście. I tutaj pozostaje dylemat. Gdzie iść jeść?
W okolicach Duomo jest mnóstwo miejsc, żeby wszamać coś smacznego. Wiadomym jest również to, że zawsze najlepiej jest iść w boczną uliczkę, bo tam z reguły można znaleźć dobre rzeczy. Tak zrobiliśmy. Czekaliśmy na jedzenie krótko, a obok nas można było zjeść pizzę z sieciówki, która sprzedawała po kawałku za 5 €, ale te kawałki były naprawdę spore i można było się nimi najeść.
W naszym lokalu nasza natomiast, pizza robiona była w stylu neapolitańskim, czyli miała bardzo puszyste brzegi, a w środku składniki w niej pływały. I tu jest kolejny przykład na to, jak tutaj żyje się futbolem. Kelner, kiedy nas zobaczył, to od razu krzyknął „Forza Milan”. Obok nas siedzieli kibice Juventusu, którzy pokazali, że da się normalnie pogadać ponad podziałami klubowymi. Wymieniliśmy się z nimi opiniami odnośnie nadchodzącego meczu. Było to ciekawe doświadczenie, ponieważ żyjąc w Polsce, można się nieźle zdziwić, mając dookoła siebie stado napinaczy po obydwu stronach barykady, którzy dostają większego pierdolca niż lokalsi. To było coś fajnego.
Wracając do włoskich restauracji - to tutaj przestroga dla innych. Włosi to niesamowite cwaniaki i liczą sobie do rachunku coś takiego jak „copperto”, czyli cena za nakrycie stołu od osoby. Nam wyszło 3 € za osobę, co jest ceną nieco przesadzoną, co nie zmienia faktu, że tamtejsza pizza i kawa naprawdę robią robotę.
Po treściwym posiłku trzeba było sobie coś ogarnąć związanego z klubem. Ze względu na to, że w Casa Milan jest za mało asortymentu, to trzeba było wybrać się na miasto. Tam właśnie jest Milan Store. To dwupiętrowy sklep, gdzie można kupić absolutnie wszystko związane z Milanem - od koszulek, przez kubki, kończąc na szlafrokach z logiem klubu. Z okazji meczu sklep pękał w szwach z powodu natłoku klientów. Przed wybraniem się na mecz, chcieli sprawić sobie pamiątkę z wyjazdu. Po prostu wyposażyć się w koszulkę lub bluzę. Co ciekawe, w Mediolanie można kilka ulic dalej znaleźć fanstore Juventusu. Ze względu na to, że czas naglił, musieliśmy zbierać się do autokaru po odbiór biletu.
Z metra na stadion wiedzie podobna droga. Trzeba wsiąść w odpowiedni pociąg w M1, żeby jechał w stronę stacji „Rho Fiera”. Jest to naprawdę ważne - kiedy bowiem wsiądzie się do pociągu w kierunku „Bisceglie”, to trzeba się wrócić. Wysiedliśmy na stacji „Lotto”. Trzeba było przesiąść się w M5 i jechać kolejne trzy przystanki pod stadion. Stacja M5 została oddana do użytku w 2015 roku, podobnie jak warszawskie M2. Metro warszawskie nawet się nie umywa do tamtego. Nie ma tam fizycznej opcji, żeby wypaść na tory - szklane drzwi oddzielają ludzi od trasy - otwierają się w momencie, gdy podjedzie pociąg. Poza tym, siedząc w ostatnim wagonie, można obserwować przez tylną szybę trasę, jaką pokonuje metro. Coś genialnego.
Przed wejściem na stadion trzeba pokonać jeszcze jedną przeszkodę. W dniu meczów w metrze będzie nagabywać ludzi zawsze chmara czarnoskórych. Wciskają oni bransoletki, a nawet zakładają je już ludziom na ręce i każą płacić. Po szybkim przejściu i ciągłym gadaniu do nich „no”, udaliśmy się po bilety. Wtedy można było lecieć pod stadion.
To, że atmosferę meczu można było wyczuć już od rana - to jedno. Ale jak nazwać uczucie dwie godziny przed meczem? Nie da się tego opisać słowami. Kiedy już znaleźliśmy się tam całą grupą, rozdzieliliśmy się na sektory, gdzie mieliśmy przypisane bilety. Część osób poszła na trybunę zieloną, gdzie z reguły podczas meczów Interu siedzą ultrasi "Nerazzurrich". Druga część (w tym ja) - poszła w stronę Curva Sud, gdzie czuło się atmosferę jak nigdzie indziej. W drodze można było zauważyć race i okrzyki. To właśnie szli fundamentaliści wiary w "Rossonerich", z którymi mieliśmy prowadzić doping na meczu. Poza okrzykami wsparcia, dominującym był ten w stronę byłego kapitana "Rossonerich", Leonardo Bonucciego, który w dniu meczu poprosił Massimiliano Allegriego o to, żeby nie został wystawiony w tym spotkaniu.
Nie spotkało się to z zachwytem kibiców Milanu, bo wielu przyjechało specjalnie po to, żeby mu nawrzucać. W końcu udało się wejść na stadion. Nasze miejsca były na drugim kręgu stadionu, a przez to, że San Siro jest miejscem zabytkowym, to trzeba kawałek przejść się na górę. Całkowicie wycieńczeni dotarliśmy tam, żeby przez 90 minut stać i dopingować. Po drodze na trybunę musiałem jeszcze sobie kupić pamiątkę. Padło na bluzę ultrasów z Curva Sud, która spodobała mi się od razu, jak ją zobaczyłem. Trochę się wykosztowałem, bo takowa kosztuje 40 €, a była tam jeszcze inna za 50 €. Tak czy inaczej, weszliśmy na trybunę i stanęliśmy na sektorze w oczekiwaniu na mecz.
Gdy piłkarze wchodzili na murawę na rozgrzewkę, otrzymali spore brawa, a ja po raz pierwszy zobaczyłem ich wszystkich podczas rozgrzewki. To było jedno z najlepszych uczuć. Reakcja na to, jak Leonardo Bonucci wchodził w stronę ławki rezerwowych i nastąpiła salwa wyzwisk pod jego adresem - coś pięknego. Żałowałem, że nie wyjąłem telefonu, bo jakoś dziwnie było coś nagrywać. Dobrze, że znajoma siedząca obok nagrała materiały i udostępniła je do tego tekstu. Relację z przebiegu spotkania możecie zobaczyć TUTAJ.
Przez 90 minut meczu korzystałem z niego w pełni. Chłonąłem każdą minutę, krzyczałem ze wszystkich sił i brałem udział w genialnej oprawie upamiętniającej pięćdziesięciolecie ruchu ultras w Mediolanie. Wynik? Przyjąłem go dość spokojnie. Nie miałem wielu powodów do radości w tej materii, ale dzięki temu wyjazdowi, mogłem odstawić to na dalszy plan. Możliwość pojechania na te 90 minut to jedna z najlepszych rzeczy, którą mogę sobie zapisać do wspomnień. Pamiątki zawsze będą spoko, ale wspomnienia ze stadionu są najlepsze - tego mi nie odbierze nikt. Nawet te kilkanaście godzin w busie (w obydwie - kilkadziesiąt) to nic przy tym, kiedy można jechać z ludźmi dzielącymi tę samą pasję.
Przez ten mecz Milan spadł na piąte miejsce w tabeli. Już za dwa tygodnie zmierzy się z Lazio w bezpośrednim pojedynku o czwartą lokatę. Strata wynosi jeden punkt, ale biorąc pod uwagę słabą dyspozycję kadrową Milanu... to mogą mieć ciężary. Tak czy inaczej, kibice zawsze będą ich wspierali, a czasem nawet jechali za nim busem przez ponad tysiąc kilometrów.