To są właśnie te detale #7 El Clasico nie jest najważniejszym meczem
Dawno się do niczego nie przy... czepiałem, dlatego kolejny wtorek jest świetną okazją, żeby znów zastanowić się nad jakimiś drobnymi detalami. That's what she said. Ci, którzy przeczytali więcej niż jeden tekst tej serii, czyli moi rodzice oraz mój pies, wiedzą, że drobne elementy składają się w większą całość, która tworzy nasze życie. Jedni żyją dłużej, jedni żyją krócej i niezależnie od tego, jak intensywnie mijają nam kolejne lata na naszej przekopanej ludzkimi grobami planecie, to w życiu każdego są momenty, które możemy nazwać kluczowymi, najważniejszymi. Ha, tylko które? I jak je zdefiniować? (spoko, będzie o piłce nożnej)
Co jest ważne? Co jest najważniejsze? Czy najważniejsze oznacza także najwspanialsze? Najważniejsze są narodziny dziecka, czy może ślub, który do tych narodzin doprowadził? Patrząc z nieco innej perspektywy, ważniejsza może wydawać się decyzja o pójściu na studia, gdzie na zajęciach poznaliśmy kobietę naszego życia, z którą hajtnęliśmy się i z którą powiększyliśmy populację o jednego człowieka, muszącego w przyszłości zapieprzać jak wół na nasze emerytury. To, że poszliśmy robić magisterkę jest przecież ważniejsze niż sam fakt ślubu, ponieważ gdybyśmy nie zdecydowali się na studia, to automatycznie nie poznalibyśmy tej właśnie dziewczyny, co przełożyłoby się na brak potomka i na zachwianie systemu emerytalnego w Polsce. Wyjście z macicy naszej progenitury to na pewno wspaniały moment, cudowne wydarzenie, ale czy na pewno najważniejsze? Jeśli odsuniemy na bok emocje i skupimy się tylko na aspekcie istotności, wpływowości i kluczowości, to co będzie pierwsze w zestawieniu? Dziecko, ślub, studia czy objęcie stołka prezesa w dużej korporacji kradnącej przynoszącej biliony zysku? Istotność, kluczowość, wpływowość. O tym najlepiej zadecydować już na łożu śmierci, gdy wszyscy będą tylko czekać na to, aż pójdziemy w wieczną kime, byle tylko zajumać nasz hajs i mieszkanie. Będziemy mieli wówczas widok na całą naszą oś czasu.
Jak to wszystko przenieść na grunt piłkarski? Wystarczy przyjrzeć się pieprzeniu komentatorów. Takiemu detalowi, który za każdym razem sprawia, że zaczynam rozkminiać i który w większości przypadków sprawia, że zaczynam się wkurzać. Ile razy słyszeliście, iż najbliższe spotkanie jakiejś tam drużyny FC Wypizdów Białoruski jest ich NAJWAŻNIEJSZYM meczem tego sezonu? Przypuszczam, że zero, bo taka drużyna nie istnieje, ale podstawcie w jej miejsce jakąś inną, taką znaną. No ile? Już za tydzień X zagra z Y w najważniejszym meczu sezonu! Trzy tygodnie później: X w najważniejszym meczu sezon uda się na stadion Z... Dwie kolejki przed końcem rozgrywek: już za niedługo poznamy mistrza, X podejmie na własnym terenie zespół U i będzie to najważniejszy mecz obecnej kampanii! I tak cały czas, przez okrągły rok. Co drugi mecz jest najważniejszy, ale już absolutnie każdy jest ważny. Nie ma meczów nieważnych. Wszystkie są ważne. A jeśli wydawałoby się, że jakiś szpil faktycznie nie jest jednak zbyt istotny, to później okaże się, że ostatecznie jest, bo nagle wychodzi na to, że trener PSG musi mądrze zarotować składem, żeby przypadkiem nie dostać po dupie i nie dać ligowym rywalom sygnału, że Neymar i spółka jednak są do ojebania. Okazuje się, że starcie z ostatnią drużyną będzie dla Bayernu KLUCZOWE, bo od sposobu rotacji wąską kadrą będzie zależało coś tam, sroś tam. Wszystko jest ważne, każdy mecz! Idzie dostać na łeb...
Takie gadanie sprawia, że jeśli wszystkie spotkania są ważne, to żadne nie jest ważne. Prosta matematyka, jak skracanie w mnożeniu. Czy kiedy to się tam skracało. Nadużywanie danego słowa sprawia, że traci ono swoją moc. Dwa skrajne przykłady. Gdy po raz pierwszy rzucisz kurwą, czujesz się jak boss, bo przeklinasz, jesteś taki super i w ogóle wszyscy są w szoku, że używasz takiego słowa, a Ty czujesz gdzieś tam, że nie jest to zwykłe słowo. Czujesz tą moc. Mija 10 lat, rzucanie kurwą staje się tak naturalne jak oddychanie i nie ma w tym już nic nadzwyczajnego. Ot, zwykły element dnia codziennego. Detal. Drugi przykład może zabrzmieć pedalsko, bo wiąże się z mówieniem komuś, że się go kocha. Jeśli będzie się strzelało tym zwrotem jak z karabinu maszynowego, to później nie będzie on znaczył nic, straci swoją moc, a jego używanie nie będzie już wyjątkową deklaracją, a jedynie kolejnym zdaniem wypowiedzianym podczas doby. Kobieta wypowiada dziennie podobno 20 tysięcy słów, facet 7 tysięcy, więc będą to tylko kolejne dwa dołożone do kolekcji. Kocham cię czy kurwa - whatever? Ważny mecz? Znów ważny? Kolejny ważny? Suuuuuuuuuper. Najważniejszy w sezonie? Przecież był dwa weekendy temu...
Można pójść na łatwiznę i stwierdzić, że takie El Clasico to najważniejszy mecz w sezonie Realu czy Barcelony. No bo najsilniejsze drużyny, bo najwięksi rywale, bo historia, bo antagonizmy, bo gwiazdy, bo walka o mistrza. W przypadku Hiszpanii faktycznie istnieje duże prawdopodobieństwo, że z perspektywy 38 kolejek takie spotkanie może być najważniejsze. Ale wiecie, jeśli coś jest najważniejsze, to znaczy, że może być tylko jedno. Tak podpowiada logika, którą na co dzień świadomie lub nieświadomie łamiemy, np. jest tylko jedna największa góra świata, więc mówienie jedna z największych gór jest teoretycznie bez sensu. Idąc tym tokiem rozumowania, które El Clasico będzie tym NAJważniejszym, hmm? Jesienne czy wiosenne? A może tak naprawdę żaden mecz Realu z Barceloną nie będzie najważniejszym? Może najważniejszym meczem Realu będzie mecz Barcelony? Niemożliwe? A dlaczego? Taka opcja też istnieje, więc wyobraźmy sobie taką sytuację...
Jest se sezon. Sezon w LaLiga. Hiszpania, ciepło, ładne panie, sędziowie dalej nie potrafią sędziować i są absolwentami szkoły dla niewidomych. Real z Barceloną od samego początku idą łeb w łeb, walą ogóra za ogórem, goli strzelają tyle, że świat zwariował, a statystycy pogubili się w swoich Excelach. Na Bernabeu za bramki odpowiada cały zespół, monolit, drużyna, która świetnie się rozumie i współpracuje, zaś na Camp Nou wszystkie gole zdobywa Messi w duecie z Suarezem, za których plecami gra ogarniający w pojedynkę prawie cały środek pola, nie wiem, Grzegorz Bonin Marco Verratti. Tak se wymyślam. Nagle, w 10. kolejce, Real w derbach Madrytu przegrywa z Atletico 0:2, oba gol strzelił Saul, cieszą się, jest fajnie, a Perez klnie na prawo i lewo, bo akurat zapomniał noża do smarowania. Godzinę później swoje spotkanie rozgrywa Barcelona, również wygrywa i to w stosunku 4:0, a pokonanym jest jakieś zasrane Getafe czy inne patałachy. Katalończycy wyprzedzają Królewskich, nareszcie są samodzielnym liderem, ale wygrany mecz przypłacili dwiema ogromnymi stratami. Niejaki Jose Tetteh skrobnął po Achillesach Verrattiego i wyeliminował go z gry niemalże do końca sezonu. Sędzia, jak to w LaLiga, nie dał mu jednak czerwonej kartki, a jedynie żółtą, dzięki czemu ten sam Jose Tetteh kilka minut później wdupił się obiema wyprostowanymi nogami z wyskoku wprost w kolano Messiego, z którym Argentyńczyk miał problemy już w okresie przygotowawczym. Diagnoza? Koniec kariery. Oczywiście za to Tetteh musiał już wylecieć do szatni, a przy okazji został zamordowany przez katalońskich kibiców w drodze powrotnej z jednego z barów tydzień później, ale to już inna historia.
Od tamtego momentu Barca zaczęła grać piach, punkty gubiła częściej niż ja wątek podczas pisania tego felietonu, a Real, który też złapał lekki dołek formy, po niecałym miesiącu wyprzedził odwiecznego rywala w tabeli, wygrywając w El Clasico na Bernabeu aż 4:0. Na wiosnę Barcelona bez Verrattiego i Messiego dalej nic nie grała, natomiast Real, wspaniały monolit, punktował całkiem regularnie i umocnił swoją pozycję na czele tabeli. Nadeszły kolejne derby Madrytu, a Atletico ponownie pokonało Królewskich, tym razem 1:0, po golu Diego Costy. Cristiano i spółka zaczęli łapać zadyszkę, gubili coraz więcej punktów, a do grającej piach Barcy powrócił po kontuzji Marco Verratti. Gra Dumy Katalonii nie wyglądała tak dobrze, jak na początku sezonu, ale Włoch tchnął w zespół nowe życie i tak ekipa z Camp Nou ciułała sobie te punkty, plasując się nagle z powrotem na drugim miejscu w LaLiga. W przedostatniej kolejce doszło do szlagieru, drugiego El Clasico, w Barcelonie. Gospodarze mieli pięć punktów straty do klubu ze stolicy, więc jeśli myśleli o walce o mistrza, musieli wygrać. Niestety, fantastyczny mecz zagrał Karim Benzema, Francuz wpakował hat-tricka i nawet dwa trafienia Andre Gomesa, w tym jedno z przewrotki, nic Blaugranie nie dały, ponieważ tytuł trafił w ręce Realu, który notabene przejebał ostatni mecz na własnym terenie, przegrywając 4:1 z Espanyolem. Pytanie: który mecz sezonu był najważniejszy?
Gwarantuję Wam, że największy hype stworzyłby się wokół El Clasico z przedostatniej kolejki, bo w końcu Królewscy zagwarantowaliby sobie mistrza, a równocześnie mogliby wówczas narazić się na jego utratę. Równie szumnie zostałoby zapowiadane pierwsze starcie między tymi drużynami, bo właśnie wtedy przyszli mistrzowie wskoczyli na fotel lidera, którego nie oddali już do końca sezonu. A poza tym w rozumieniu wielu ludzi mecz ważny = mecz z silnym przeciwnikiem, więc El Clasico wpasowuje się w tej fałszywy schemat idealnie (co innego mecz atrakcyjny). Nie bez powodu wspomniałem jednak o 10. kolejce sezonu, bo z perspektywy całych rozgrywek, wszystkich meczów, wszystkich wydarzeń, właśnie ona była najważniejsza, a najistotniejszym meczem było starcie Barcelony z Getafe, bo właśnie wtedy z gry wypadli Messi oraz Verratti. Barca się sypnęła i nie była w stanie rywalizować z galaktyczną ekipą z Madrytu, choć ci również pogubili punkty i majstra ogarnęli dopiero w samej końcówce. Gdyby Argentyńczyk w Włochem nie padli ofiarami Tetteha, wówczas Real nie miałby tak ułatwionego zadania, a sezon ułożyłby się inaczej. Efekt motyla, też o tym wspomniałem w moim pierwszym tekście. Oczywiście nie możemy zapominać, że mówimy o nieprzewidywalnej piłce nożnej, w której beniaminek zajmuje drugie miejsce w Bundeslidze i w której Leicester pokonuje krezusów z czołówki Premier League, więc nie jest powiedziane, że FCB z Messim i Verrattim wygrałaby w LaLiga. Jednak gdybanie nie jest istotne w określeniu najważniejszego meczu sezonu, bo po jego zakończeniu skupiamy się na faktach. Najważniejszy mecz sezonu możemy wybrać tylko i wyłącznie po jego zakończeniu, po dokładnym przeanalizowaniu wszystkich kolejek. Trudne? Skomplikowane? Tak, na pewno, ale jeśli chcemy być konsekwentni, to tak niestety musimy postępować. Real zdobył mistrza, Messi zakończył karierę - takie są realia w tym podkoloryzowanym w celach edukacyjnych przykładzie. Patrząc na ten wymyślony przeze mnie sezon, najważniejszym spotkaniem było to Barcelony z Getafe, bo to, co się w nim wydarzyło, miało największy wpływ na sytuację w pozostałych kolejkach, było dla nich najistotniejsze i kluczowe, a przecież pod tymi kategoriami analizowałem ważność meczów.
Czepiam się, jasne, ale to są właśnie te detale. Lepiej używać tych nieco nielogicznych stwierdzeń, jak np. "jeden z najważniejszych", bo wtedy nie zamykamy się w mydlanej bańce i zostawiamy furtkę do ewentualnego użycia tego zwrotu ponownie. Zdaję sobie również sprawę z tego, że podkręcenie atmosfery przed jakimś meczem jest w telewizji bardzo ważne, bo przecież wszystko rozchodzi się o widzów, kasę i dostatnie życie. Jeśli zbuduje się wokół spotkania otoczkę, to automatycznie zarobi się więcej pieniędzy, normalka, ale nie można przeginać i nakręcać się jak rolnik na dotacje, bo później sami będziemy tworzyć sobie fałszywy obraz rzeczywistości. A szkoda czasu, żeby oszukiwać samych siebie.
PS Nie jestem pewny czy istnieje słowo "kluczowość". Mam nadzieję, że wybaczycie mi ten możliwy błąd. W razie czego uznajmy je za neologizm.