To przepraszam państwa #48 - Czym wypełnić piłkarski słoik?
W piłce jest wiele wyświechtanych frazesów, których nie lubimy, bo są do bólu prawdziwe. Nie powtarza się ich w końcu tylko po to, żeby ich zdenerwować, to nie są teksty powtarzane przez waszych ojców w stylu: „Z głodu, jeszcze nikt się nie zesrał, wytrzymasz do kolacji.”, które kompletnie mijają się z sensem. W futbolu są one oparte na rzeczywistym doświadczeniu, więc nie sposób ich negować, a wręcz same siebie potwierdzają co jakiś czas. Jedno z nich wczoraj postanowiło pokazać, dlaczego jest do bólu prawdziwe, ale gdy postanowiłem o nim napisać, zorientowałem się, że to nie tylko wczorajsza sytuacja Napoli dowiodła nam słuszności tego powiedzenia, bo dowodów jest więcej. Dlaczego więc sukcesu naprawdę nie zdobywa się w wielkich meczach, a przy okazji tych zwykłych, pozornie mniej istotnych?
Przy okazji ostatniej fatalnej formy Manchesteru United media lubią przytaczać wiele statystyk, które idealnie obrazują nam ich niemoc. Zestawień jest wiele, porównuje się chociażby ich wydatki z zajętymi miejscami w lidze w poprzednich sezonach, gdzie Czerwone Diabły wypadają oczywiście zdecydowanie najgorzej w porównaniu do wszystkich ekip z czołowej szóstki, do której z resztą powoli przestają już należeć, ale mniejsza z tym. Inną ciekawą statystyką, która często jest przytaczana, to bilans spotkań z drużynami z top six. Manchester United zdecydowanie najsłabiej radzi sobie w tych spotkaniach i w ostatnich latach ta dysproporcja jest bardzo widoczna. W tym sezonie Czerwone Diabły nie pokonały żadnej z tych drużyn, a że do końca rundy jesiennej został im tylko Liverpool, raczej się ta tendencja nie zmieni.
Niemniej jednak, Podopieczni Mourinho tracą punkty przede wszystkim ze słabymi zespołami, z którymi nie powinny tego robić i gdyby jedynymi porażkami, były te z mocnymi ekipami, a ponadto nie zaliczyliby remisu z żenującym Southampton, mieliby tyle samo punktów, co Arsenal, który przecież niby rozgrywa świetny sezon i ma bezpośredni kontakt z czołówką walczącą o Ligę Mistrzów. Jeśli więc przyjrzymy się porażkom Kanonierów, to zauważymy, że miały one miejsce tylko w spotkaniach z Chelsea i Manchesterem City. Nie ma wpadek z ogórkami, dlatego wciąż mają prawo myśleć o dobrym miejscu na koniec sezonu, o czym zapomnieć może Manchester United, który prawdopodobnie przegra pod koniec sezonu podobną ilość spotkań z mocnymi zespołami, co Arsenal, ale będzie znacznie dalej od Ligi Mistrzów, bo za często potyka się o rywali, których powinien z łatwością zdeptać.
Nawiążmy też do tego nieszczęsnego Napoli, o którym wspomniałem w pierwszym akapicie. Przed wczorajszym spotkaniem z Liverpoolem Włosi zajmowali pierwsze miejsce w jednej z dwóch w tych rozgrywkach grup śmierci. Robi wrażenie. Mało tego, nie mieli na koncie żadnej porażki. To robi jeszcze większe wrażenie. Mimo to, nie mogli powiedzieć, ze są pewni awansu, bo nie wynikało to ani z matematyki, ani ze zdroworozsądkowego podejścia, bo w ostatnim meczu mierzyli się właśnie z The Reds, którzy przecież są na szczycie tabeli Premier League. Dlaczego Napoli, które nie przegrało dwukrotnie z Paris Saint – Germain a ów Liverpool potrafiło nawet u siebie ograć, nie było pewne awansu? Bo w pierwszej kolejce, tu z premedytacją musze użyć tego słowa, sfrajerzyli się z Crveną Zvezdą Belgrad. Rozumiem, że jej stadion to trudny teren, ale Serbowie znacznie odstawali piłkarsko poziomem od reszty grupy i po prostu należało z nimi zdobywać punkty. Gdyby wtedy Włosi zwyciężyli, przed meczem z Liverpoolem mieliby spokojną głowę, bo awans mieliby zagwarantowany od dwóch tygodni. Przez brak tamtego zwycięstwa teraz muszą przygotowywać się do starć w Lidze Europy, a świetnymi bilansem z czołowymi zespołami Starego Kontynentu mogą się podetrzeć.
Żeby jednak nie było, że kibice Liverpoolu mają dziś tak fajnie, to koronny przykład zostawiłem na koniec i będzie on dotyczył właśnie ich zespołu. Pamiętacie koniec sezonu 2013/14? To były te rozgrywki, w których Liverpool prawie, że sięgnął po Mistrzostwo Anglii. The Reds długo byli liderami tabeli. Do końca rozgrywek brakowało 3 kolejek, a oni mieli 5 punktów przewagi nad drugim zespołem. W 36 serii spotkań przegrali z Chelsea, po legendarnym już lądowaniu bez telemarka Stevena Gerrarda. Ta porażka nie znaczyłaby jednak nic, gdyby do końca sezonu Liverpool wygrał dwa ostatnie spotkania, które rozgrywali z 10 i 11 zespołem w tabeli. Z tym drugim, czyli z Crystal Palace zremisowali, choć w pewnym momencie prowadzili już 3-0. W efekcie przegonił ich Manchester City, który ostatecznie sięgnął po Mistrzostwo Anglii. Co z tego, że w tych rozgrywkach The Reds potrafili ograć Tottenham 5-0 czy Manchester United 3-0 na Old Trafford? Nic, bo wtopili z dużo prostszym przeciwnikiem.
Jak dobrze pójdzie, to dzisiaj dostaniemy jeszcze jeden taki przykład. Olympique Lyon mierzy się przecież z Szachtarem Donieck na wyjeździe. Jeśli Ukraińcy wygrają, to awansują kosztem Francuzów, pomimo tego, że to właśnie Olimpijczycy potrafili wygrać z Manchesterem City na Etihad Stadium, a u siebie również nie przegrali. Szachtar stracił za to z Obywatelami 9 bramek w dwóch meczach nie strzelając żadnej, ale grał równo przez całą grupę i jeśli zwycięży ostatnie spotkanie z zespołem, który przecież na papierze nie jest dużo lepszy od niego, to wyjdzie. O heroicznych bojach Lyonu z Manchesterem City wszyscy wtedy zapomną.
Możecie twierdzić, że przez to piłka nożna nie jest sprawiedliwa, bo te zespoły pokonywały lepszych, a przez potknięcie w spotkaniu z jakimś ogórkiem nie osiągały sukcesu. Wychodząc z takiego założenia będziecie jednak w ogromnym błędzie. To właśnie sprawia, że rozgrywki piłkarskie są sprawiedliwe, bo żeby być najlepszym, musisz to pokazywać cały czas, a nie tylko w spotkaniach, które teoretycznie są najtrudniejsze. Dlatego futbol różni się od tego przysłowiowego, życiowego słoika, który należy najpierw wypełnić dużymi kamieniami, potem małymi, a na końcu piaskiem. W piłce nożnej sypiesz do oporu najdrobniejszy miał, bo bez głazów jesteś w stanie się obejść.