Podsumowanie kolejki Premier League #24
Styczniowe okienko transferowe sprawia, że sprawy czysto sportowe często odchodzą na drugi plan. Skupiamy się bowiem na transferach, ploteczkach, przeglądamy portale społecznościowe i prasę, by sprawdzić czy Sanchez przypadkiem nie wsiadł do PKSa do Częstochowy, by nieoczekiwanie podpisać kontrakt z Rakowem. Nie należy jednak zapominać o tym co jest w piłce najważniejsze, czyli o piłce. Mecze wciąż się rozgrywają i nie są to byle jakie spotkania. Co prawda dwudziesta czwarta kolejka Premier League nie miała w karcie dań żadnego szlagieru, ale to wcale nie oznaczało, że nie zaserwują nam porządnego kawałku futbolu. Były niespodzianki, zawody, piękne bramki, czyli wszystko, co mogło nas skutecznie zabawić.
Kolejkę rozpoczynała Chelsea, którą gościć miał beniaminek z Brighton. The Blues mieli przed tym spotkaniem niechlubną serię pięciu kolejnych remisów. Zniżka formy wzbudziła dyskusję na temat słuszności utrzymania Conte w roli menedżera. Włoch musiał więc należycie zmotywować swoich piłkarzy, by pomogli mu utrzymać jego posadę i zaufanie wśród kibiców. Od samego początku meczu było widać, że Conte nie szczędził słów w szatni. Goście wyszli zmotywowani jak nigdy i już w trzeciej minucie wyszli na prowadzenie. Prawdziwą ozdobą spotkania był jednak gol Williana. Nie sam strzał zrobił wrażenie na kibicach, a rozegranie. Zanim piłka doszła do Brazylijczyka została zagrana piętką najpierw przez Hazarda, a potem przez Batshuaiya, również tą częścią stopy. Obrońcy Brighton stali wryci jak przedszkolaki, którymi tłumaczy się całki. Choć wynik 4-0 sugerowałby, że Beniaminek nie miał w całym spotkaniu nic do powiedzenia, nie możemy tak stwierdzić. Brighton próbowało, atakowało, ale to po prostu nie był ich dzień. Czasem tak jest, że tobie nie wychodzi, a przeciwnikowi wszystko, nawet jeśli staracie się tak samo bardzo. To właśnie przeżyły wczoraj popularne Mewy, które nie mogą być do końca zniechęcone tym rezultatem.
Kolejnym spotkaniem było starcie Arsenalu z Crystal Palace. Kanonierzy na to spotkanie wyszli już bez swojego najlepszego zawodnika, który w tym czasie dogadywał swój transfer do Manchesteru United. Poza tym, The Gunners byli w trakcie, krótkiej, ale jednak dotkliwej w skutkach serii trzech meczów bez zwycięstwa. Ostatni raz wygrali właśnie przeciwko Crystal Palace. Mieli więc nadzieję, że tym razem też im się uda, pomimo braku swoje gwiazdora. Jak się okazało mecz bez Alexisa był jak pierwsza impreza po zerwaniu z upierdliwą, toksyczną dziewczyną. Podopieczni Wengera bynajmniej nie płakali po Chilijczyku, a odżyli bez niego. Piękną grą roznieśli Orły 4-1. To spotkanie pozwoliło kibicom Kanonierów uwierzyć, że ten sezon nie jest jeszcze stracony i być może uda się wywalczyć miejsce premiujące awansem do Ligi Mistrzów. Jak się jeszcze okaże, że nagle w ich barwach obudzi się Mkhitaryan, a do zespołu faktycznie dołączy Aubameyang, ich szanse na to drastycznie wzrosną.
Później tego dnia na Turf Moore wyjść miało oczywiście Burnley, ale również Manchester United. Mecz zapowiadał się bardzo ciekawie. The Clarest napsuli bowiem mnóstwo krwi w ostatnim spotkaniu tych dwóch drużyn, remisując 2-2 na Old Trafford. Na niekorzyść show działała jednak statystyka. Na Turf Moore pada w tym sezonie najmniej goli, około półtorej bramki na mecz. Piłkarze obu drużyn nie pomogli jej poprawić, a wręcz ją pogorszyli. Jedyna, bardzo ładna z resztą, bramka została zdobyta przez Anthonego Martiala. Spotkanie nie było ciekawe do oglądania. Było dużo walki, mało pięknych zagrać. Zespoły skutecznie szachowały się wzajemnie, na niewiele sobie pozwalając. Oczywiście inicjatywę i przewagę w posiadaniu piłki miały Czerwone Diabły, ale wynik mógł być równie dobrze dokładnie odwrotny. Spotkanie typowo do zapomnienia, z którego cokolwiek wywnioskować. Jeśli ktoś nie oglądał, ma szczęście.
Dzień pełen brytyjskiej piłki zakończyć miał Manchester City. Obywatele podejmowali u siebie Newcastle. Na papierze miało być to łatwe spotkanie, odbicie się po porażce z Liverpoolem i powrót na właściwe tory. Ten mecz był właśnie dokładnie tym wszystkim. The Citizens wygrali pewnie, a Aguero odbudował swoją formę zdobywając aż trzy gole. Gra się kleiła, przewaga w rozegraniu była ogromna, wszystko znów wyglądało perfekcyjnie. Poza tym, Guardiola uznał, że ten mecz będzie świetną okazją do potrenowania rzutów rożnych. Obywatele wykonali ich przez całe spotkanie aż osiemnaście.
W niedzielę mieliśmy okazję obejrzeć ledwie jeden mecz. Southampton podejmował Tottenham. Ostatnie spotkanie tych drużyn miało miejsce w Drugi Dzień Świąt Bożego Narodzenia. Wtedy to też Harry Kane ustrzelił hattricka, dzięki któremu stał się najlepszym strzelcem Europy w 2017 roku. Koguty wygrały wtedy pewnie 5-2. Ten niedawny wynik pozwalał im wierzyć, że teraz również uda im się zdobyć trzy punkty. Niestety dla nich, Święci okazali się dużo cięższą przeszkodą na swoim obiekcie. Kane strzelił co prawda bramkę, ale tylko jedną, tyle samo co…Davinson Sanchez, z tym że Kolumbijczyk futbolówkę wpakował do własnej siatki. Szkoda tej straty oczek, tym bardziej, że Święci są obecnie w strefie spadkowej. Poza tym Tottenhamowi idzie ostatnio nieźle i byli już bardzo blisko wskoczenia do czołowej czwórki. Przez to niefortunne potknięcie jednak się nie udało.
Koguty nie są jednak jedynym zespołem, który się potknął, a idąc tym tropem, śmiało można powiedzieć, że Liverpool upadł i sobie, cytując, ten głupi ryj rozwalił. The Reds, którzy mieli na koncie serię aż 18 spotkań bez porażki jechali do Walii na spotkanie ze Swansea. Tak, tym samym Swansea, które rozdaje punkty wszystkim punkty jak tirówką choroby weneryczne. Wydawało się więc, że Liverpool spokojnie przytuli trzy oczka i wróci do domu. No właśnie, wydawało się. Gra The Reds od początku zupełnie się nie kleiła. Podopieczni Kloppa w niczym nie przypominali zespołu, który zaledwie tydzień wcześniej przerwał niebywałą serię Manchesteru City. Nawet ogromny napór w doliczony czasie gry nic nie pomógł, bo Firmino z pięciu metrów trafił w słupek, a Lallana to już w ogóle nie wiedział, co piłka robi między jego nogami.
Jeśli zaś chodzi o inne stadiony, to wcale nie działo się mniej. Prawdziwą huśtawkę nastrojów mieliśmy na Goodison Park. Była krew, był pot i były łzy. Dosłownie. Rondon popłakał się po tym, jak niechcący doprowadził do otwartego złamania nogi McCarthego. Poznaliśmy też druga naturę Krychowiaka, wirtuoza środka pola, który zagrywa dokładnie kilkudziesięciometrowe piłki zewnętrzną częścią buta.