Kamień milowy dla Berlina. Rekordowa inwestycja w Bundeslidze
Moskwa, Warszawa, Londyn, Madryt, Paryż, Rzym, Amsterdam, Praga - i można by tak jeszcze wymieniać. Te europejskie stolice, jak na stolice przystało, mogą poszczycić się drużynami, które odgrywają na krajowym podwórku kluczową, a w najgorszym wypadku bardzo ważną rolę. Niemcy są pod tym względem sporym wyjątkiem, bo w Berlinie żadnego porządnego klubu piłkarskiego nie ma. Jest jednak duża szansa, że wkrótce się to zmieni.
To naturalne, że stolice przewodzą. W stolicach jest wszystko, wszystkie centra, firmy, władze, ciągnie tam najwięcej ludzi, robi się najwięcej imprez, czyli mówiąc wprost - jest tam najwięcej kasy. Potencjał też jest tam największy. W przypadku Berlina historia okazała się jednak mało łaskawa, na co wpływ miał oczywiście podział Niemiec na RFN i NRD. Berlin także był podzielony i co z tego, że jego część należała do Zachodu, skoro była enklawą otoczoną przez komunistyczne macki? Niby żyło się tam spoko, ludzie narzekać bynajmniej nie mogli, mieli specjalne autostrady do reszty kraju, ale chcielibyście żyć w warunkach, gdzie nie możecie nawet wysunąć nosa poza własne miasto? Gdzie otacza Was mur? A wokół tylko podsłuchy, bieda i torturowanie ludzi... To wpływa na psychikę.
Logiczne też było, że firmy, które w tamtym okresie budowały swoje siedziby, raczej Berlina nie wybierały. Tym bardziej że o ile Berlin Wschodni był stolicą NRD, o tyle stolicą Niemiec Zachodnich był Bonn, położony na południe od Kolonii, Leverkusen i całego Zagłębia Ruhry. Po co więc iść do Berlina? Poskutkowało to tym, że obecnie zdecydowana większość spółek notowanych na największym niemieckim indeksie akcji DAX ma swoje siedziby poza aktualną stolicą Niemiec. Istniały one przed zjednoczeniem, więc nie było powodu, żeby potem przenosić wszystko do Berlina. Monachium, Hamburg, Frankfurt, Nadrenia-Północna Westfalia - to tak, ale Berlin? Tylko liczba mieszkańców go broni, bo centra przedsiębiorcze znajdują się gdzie indziej.
W sporej mierze poskutkowało to tym, że obecnie berlińczycy nie mają żadnej porządnej drużyny piłkarskiej. Jasne, że jest Hertha, ale ona do czołówki nigdy nie należała, sukcesów też nie osiągała. Do Bundesligi awansował teraz także ("NRD-owski") Union, ale gdzie im do Bayernu, Borussii, Bayeru Leverkusen czy Lipska? Gdzie do Chelsea, Arsenalu, Realu, CSKA, PSG czy Ajaksu? No właśnie. Poza tym różnice między obydwiema częściami miasta nadal są gdzieś tam widoczne i odczuwalne. Sytuacja w Hercie wkrótce może się jednak drastycznie zmienić, dlatego że klub znalazł inwestora, Larsa Windhorsta, który dokona największego przejęcia akcji w historii Bundesligi! Oficjalnie wiadomo, że biznesmen, za pośrednictwem swojej firmy inwestycyjnej Tennor (wartej 3 miliardy euro), przejmie 37,5% akcji klubu wartych 125 mln euro - podobno Hertha już ten hajs dostała. W ciągu dwóch lat ma wpakować w klub drugie tyle, co da łącznie kwotę ćwierć miliarda euro.
Windhorst będzie mógł przejąć jednak tylko 49,9% akcji Herthy, ponieważ w Niemczech funkcjonuje zasada 50+1, wedle której ponad połowa akcji musi pozostać w rękach samego stowarzyszenia (klub, kibice). Żaden inwestor z zewnątrz nie może ot tak kupić sobie klubu w Bundeslidze, chyba że obejdzie trochę przepisy i zadziała jak Red Bull w Lipsku. Przedstawiciele firmy Tennor będą mieli dwa miejsca w Radzie Nadzorczej klubu, nie będą jednak mieli wpływów na decyzje sportowe. Celem Windhorsta jest stworzenie w Berlinie drużyny, która będzie godna stolicy takiej potęgi, jaką są Niemcy i w sumie bardzo dobrze - to miasto zasługuje na porządny klub.
Co ciekawe "Financial Times" podał, że imperium Windhorsta musi zwiększać swoje przychody, bo w przeciwnym razie... może grozić mu poważne załamanie. Sam co prawda stwierdził, że jego przedsiębiorstwo ma się tak dobrze, jak nigdy, chociaż podobno doskonale znana z robienia ekstraklasowych raportów firma Deloitte wycofała się ze współpracy z nowym inwestorem Herthy.