Już nawet trybunom nie chciało się gwizdać na Goretzkę
Nie wiem, co właściwie mógłbym napisać na początku. W pojedynku mistrza i wicemistrza Niemiec zgodnie z wszelkimi przypuszczeniami i, co jest często rzadkością w piłce nożnej, z suchą logiką Bayern Monachium pokonał bez najmniejszych problemów Schalke w Gelsenkirchen 2:0. Emocji nie było wcale i nawet kibicom nie chciało się gwizdać na Leona Goretzkę, który to przecież przez pewien okres był na Veltins Arenie wrogiem nr 1.
Jeśli drużyna ma po trzech kolejkach zero punktów na koncie i nie gra totalnie nic, trudno oczekiwać, aby moment przełamania nadszedł w meczu z Bayernem. Pewnie znaleźliby się jacyś futbolowi romantycy, którzy gdzieś tam w sercu wierzyli w taki scenariusz i oczami wyobraźni widzieli Franco Di Santo strzelającego gola na wagę zwycięstwa w ostatniej minucie doliczonego czasu gry, ale... niewykluczone, że są oni teraz na szczegółowej diagnozie najbliższego szpitala psychiatrycznego. Albo maja depresję, bo już w 8. minucie meczu, gdy wszyscy kibice jeszcze na dobre nie rozsiedli się w swoich krzesełkach, monachijczycy wyszli na prowadzenie. I zdobyli je w bardzo głupi sposób, bo o ile bramka Jamesa Rodrigueza nie jest niczym wyjątkowym, o tyle zdobycie jej po rzucie rożnym, uderzając głową spoza światła bramki, może być dla linii obronnej przeciwnika lekkim policzkiem. Tym bardziej jeśli weźmiemy pod uwagę, że grają w niej takie byki jak Salif Sane, Naldo i Matija Nastasić, a przy stałym fragmencie wspierają ich jeszcze dodatkowo wspomniany Di Santo i Breel Embolo. A tu klops, Sebastian Rudy (ex-Bawarczyk!!!) nie upilnował Kolumbijczyka i spotkanie bardzo szybko wskoczyło na właściwe tory.
Bayern grał sobie na spokojnie, bez wysiłku, bo mógł. Schalke nie było w stanie zrobić czegokolwiek, grało chaotycznie, niedokładnie, bez pomysłu, a ich długie podania do wchodzących za plecy obrońców kolegów były nieprecyzyjne i z góry skazane na porażkę. Bo nawet najlepsze zagranie tego typu nie daje jeszcze gwarancji przeprowadzenia skutecznej akcji, więc o czym mamy gadać, skoro "Königsblauen" kopali się po czołach? Ich środek pola istniał tylko teoretycznie, bo defensywnie nastawiony Rudy schodził pod stoperów, Weston McKennie biegał wszędzie i nigdzie, przez co cała ekipa gospodarzy ustawiała się w takie wielkie kółko z dupną dziurą niczego po środku. No i grali długą piłę, bo czemu by nie? Zagrożenia nie stworzyli właściwie żadnego, ale za to Bayern mógł ich ukąsić. Raz David Alaba zarzucił spadającym liściem w poprzeczkę, a innym razem sam na sam z Ralfem Fährmannem stanął James, lecz postąpił zbyt nonszalancko i zmarnował doskonałą szansę na podwyższenie rezultatu.
W drugiej części spotkania Schalke wyglądało nieco lepiej, ale to nie oznacza, że dobrze. Często pressowali Bawarczyków na ich własnej połowie, pod ich własnym polem karnym, czym parę razy zmusili ich do błędu. Nic to co prawda nie dawało, bo nawet gdy podopieczni Domenico Tedesco wywalczyli sobie piłkę, to dość szybko tracili ją, ponieważ nie byli w stanie stworzyć niczego konstruktywnego . Co prawda wejście Nabila Bentaleba w miejsce kontuzjowanego McKenniego i późniejsze wpuszczenie Amine'a Harita nieco polepszyło jakość środka pola gospodarzy, ale wciąż nie byli oni w stanie zagrozić bramce Manuela Neuera. Świadczyć o tym może fakt, że ich najgroźniejszą sytuacją była chyba główka Embolo, która minęła długi słupek niemieckiego golkipera o jakiś metr lub dwa. Schalke oddało co prawda strzały celne, aż dwa, ale oba były dla Neuera jak flaszka dla alkoholika.
Bayern tymczasem nadal grał na chill oucie, choć stworzył jakieś tam szansę. Najlepszą miał James, który nie trafił do pustej bramki, lecz później zrehabilitował się, wywalczając rzut karny. Alessandro Schöpf zachował się jak słoń w składzie porcelany i totalnie nieodpowiedzialnie, nieuważnie, wykazując się brakiem koncentracji wpierdzielił się od tyłu w nogi wbiegającego w szesnastkę Kolumbijczyka. Nie, że wślizgiem czy coś. On po prostu w niego wleciał tak, jak wpada się na słup, gdy idzie się ulicą i nie patrzy przed siebie. Nie wiem, czy Austriak myślał o najbliższej nocy ze swoją partnerką, nad tym, co zje na kolację, czy może o dzisiejszej wygranej Stomilu Olsztyn z Odrą Opole, ale na pewno nie rozkminił tego, że może sfaulować Rodrigueza. Do karnego podszedł oczywiście Robert Lewandowski, który podwyższył prowadzenie Bayernu na 2:0, choć mam takie nieustanne wrażenie, że Fährmann wyjąłby to uderzenie, gdyby się nie poślizgnął.
Mecz się toczył, toczył, toczył, a uwagę zaczynały przyciągać inne ciekawe elementy. Na przykład to, że mimo zamkniętego dachu na Veltins Arenie deszcz w jednym miejscu padał. Pech chciał, że była to akurat strefa Domenico Tedesco, więc jak na złość nie dość, że jego drużyna grała jak jakiś Freiburg (który wygrał dzisiaj ze świetnie dysponowanym Wolfsburgiem), to jeszcze musiało przeciekać akurat tam, gdzie on stał. No i druga sprawa była taka, że Leon Goretzka został przywitany w Gelsenkirchen całkiem ciepło! No dobra, trochę przesadziłem, ale kiedy 23-latek był przy piłce, prawie nie było słychać gwizdów. Ludzie chyba mieli to gdzieś i bardziej przejmowali się zerowym dorobkiem punktowym swojej drużyny niż jakimś gościem, który i tak u nich już prędko nie zagra. Były gwizdy, ale leciutkie i pojawiały się najczęściej dopiero po dłuższej chwili. Goretzka musiał miło się zaskoczyć, ponieważ jego dzisiejszy występ, obok Thomasa Müllera, uważam za najsłabszy w zespole Bayernu. Ale wciąż lepszy niż to, co pokazał jakikolwiek zawodnik Schalke.
Składy:
- Schalke: Fährmann - Sane, Naldo, Nastasić - Caligiuri, Rudy, McKennie (54. McKennie), Schöpf - Di Santo (65. Harit), Uth (73. Burgstaller), Embolo
- Bayern: Neuer - Kimmich, Süle, Hummels, Alaba - Thiago - Rodriguez (87. Sanches), Müller, Goretzka, Ribery (84. Gnabry) - Lewandowski (79. Wagner)