Hejterzy Lipska mogą się cieszyć. Forma RB to jakiś dramat
Większość ludzi ma na RB Lipsk albo wywalone, albo go szczerze nienawidzi, choć najczęściej tak naprawdę nie wie dlaczego. Ta druga grupa w swojej hejterskiej naturze może teraz siedzieć nad kominkiem i popijać whiskey (albo whisky?) w kapciuszkach, patrząc na to, jak ekipa sponsorowana przed Red Bulla wije się i pląsa jak ryba wyrzucona z wody na brzeg. Dzisiaj, w meczu niemieckich pucharowiczów-ligoeuropowiczów, RasenBallsport zremisował we Frankfurcie z Eintrachtem 1:1 i po raz kolejny w tym sezonie pokazał, że nie za bardzo da się ich za coś chwalić.
Trener Adi Hütter z Eintrachtu po raz drugi w tym sezonie zdecydował się na sprytny taktyczny manewr. Do tej pory tylko w przegranym 1:4 pucharowym spotkaniu z jakimiś ogórkami wystawił na ataku dwie klasyczne dziewiątki, Sebastiana Hallera i Lukę Jovicia. Dzisiaj ponownie zdecydował się na taką strategię i przyniosło mu to całkiem fajne efekty. 1-3-4-1-2 i lecim na puszki! Francuz z Serbem wyglądali w pierwszej połowie bardzo fajnie i choć nie prezentowali może poziomu klasy światowej, to w wystarczającym stopniu denerwowali i absorbowali uwagę dwóch obrońców Lipska, którzy musieli poświęcić im sporo czasu w swojej grze. A jako że środkowi pomocnicy nie byli bardzo skłonni do pomocy, więcej miejsca zostawało dla frankfurckich wahadłowych czy ofensywnego pomocnika Mijata Gacinovicia, który akurat za dobrego meczu nie grał. "Orły" wyglądały o niebo lepiej niż ich przeciwnicy i choć nie oddawali pierdyliona strzałów na ich bramkę, byli groźniejsi. Tym bardziej że w tym sezonie lipska obrona przeżywa wyjątkowo trudne chwile...
Gospodarze na prowadzenie wyszli w 26. minucie, kiedy Gelson Fernandes dobił strzał oddany przez wspomnianego Hallera. 1:0 to wynik w tamtej chwili zdecydowanie zasłużony, bo RB na boisku nie istniał. Nie grali nic. Jakby tego było mało, chwilę później powinni przegrywać już 0:2, ponieważ sytuację sam na sam zmarnował Jović. W Lipsku nie było widać zupełnie żadnego planu, a grząska murawa, która przyjęła na siebie solidną dawkę deszczu, na pewno im w tym planowaniu nie pomagała. Tak samo zresztą jak grająca bezbłędnie defensywa frankfurtczyków. Ich bramkarz Kevin Trapp przez większość czasu mógł w świętym spokoju stać sobie oparty o słupek i moknąć. Daliby mu chociaż jakiś parasol...
Jednak po przerwie oglądaliśmy zupełnie inny obraz. Przyjezdni jakby się ogarnęli i zaczęli coś grać, w przeciwieństwie do Eintrachtu, który nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Czołową postacią RB stał się Emil Forsberg, już w pierwszej połowie pokazujący, że ma w tym spotkaniu ochotę na coś więcej niż tylko premia za występ. Okazję dostał w 53. minucie, kiedy po zagraniu piłki ręką przez Filipa Kosticia przyszło mu wykonywać rzut karny. Szwed jest kozakiem, więc trafił i dał swojemu zespołowi niezbyt zasłużony w tamtym momencie remis. Jednak Lipsk nie miał zamiaru odpuszczać i nadal przeważał. Kilka minut później, po sporym zamieszaniu, Forsberg miał kolejną sytuację, gdy piłka dosłownie spadła mu pod nogi. Jednak w polu karnym gospodarzy stworzył się taki chaos, że ostatecznie strzał oddał Timo Werner, który z wiadomych tylko sobie powodów przestrzelił. Zresztą ten sam zawodnik miał jeszcze ze dwie szanse na wyprowadzenie swojego zespołu na prowadzenie, ale zmarnował je.
Mniej więcej więcej w ostatnim kwadransie mecz wyrównał się. Nie znaczy to, że przez poprzednie pół godziny RasenBallsport szalał, atakował i szarżował jak wściekły byk. O nie! Miał piłkę, grał w piłkę, ale zbyt wielu sytuacji to sobie nie kreował. Był taki okej, a duża w tym zasługa "Orłów", które wyraźnie popuściły pasa. Obie drużyny prezentowały też za dużo niedokładności, choć samo spotkanie oglądało się akurat przyjemnie. Jednak w końcówce to ponownie Eintracht doszedł do głosu, swoje okazje miał Rebić, a Kostić nawet strzelił gola, tyle że wcześniej sędzia odgwizdał spalonego. Czy ten offside faktycznie był? Andrzej, nie wiem. Powtórka telewizyjna nie rozwiała w pełni tych wątpliwości, bo wiemy przecież doskonale, że w takich ujęciach liczy się perspektywa i nigdy nie można być niczego pewnym, choć znajdą się komentatorzy, którzy nie będą dopuszczać do siebie możliwości, że mogą się mylić. Faktem jednak jest, że arbiter Felix Brych (ten od Cristiano Ronaldo w Lidze Mistrzów, gdzie postąpił najprawdopodobniej słusznie) powinien puścić grę i w razie potrzeby dać szansę wykazać się VAR-owi. Nie zrobił tego. Takie momenty były w tym starciu ze dwa czy trzy.
Mecz ostatecznie skończył się remisem 1:1, aczkolwiek ja osobiście wskazałbym na Eintracht. To właśnie "Orły" były groźniejsze pod bramką przeciwnika, choć nie było tych sytuacji nie wiadomo ile. Widać było, że obie ekipy mają jakość, ale jeszcze daleko im do optymalnej formy, co przede wszystkim rzucało się w oczy w Lipsku, który oprócz tych 30 minut drugiej połowy zagrał po prostu słabo. Wylewy w fatalnej obronie, brak środka pola, kłótnie, nie najlepsza atmosfera... to wszystko było dzisiaj widać. Frankfurtczycy z kolei budzą się, zagrali całkiem nieźle, co jest wyraźnym progresem. Kto wie, może to pucharowa wygrana z Olympiquem Marsylia na wyjeździe tak na nich podziałała? Bo Lipsk i jego domowa porażka z salzburskim imiennikiem humorów im na pewno nie poprawiła.
SKŁADY:
EINTRACHT: Trapp - Abraham, Hasebe, N'Dicka - da Costa, Fernandes, de Guzman (73. Allan), Kostić - Gacinović - Haller, Jović (69. Rebić)
LIPSK: Gulacsi - Laimer (90. Konate), Orban, Upamecano, Saracchi (86. Halstenberg) - Sabitzer, Demme, Kampl, Forsberg (85. Ilsanker) - Poulsen, Werner