Puchar dla Legii, Piesio do okręgówki, race na śmietnik!
W loży wszyscy znani ze środowiska polskiej piłki – prezes Zbigniew Boniek, sekretarz generalny Maciej Sawicki, selekcjoner Adam Nawałka, pozostali wysoko postawieni ludzie w PZPN – m.in. Janusz Basałaj, ich goście – prezesi Dariusz Mioduski i Wojciech Pertkiewicz, byli piłkarze Paweł Kryszałowicz, Paweł Wojtala, Marek Jóźwiak, Jan Tomaszewski, pełniący dziś różną rolę i pracujący na wielu frontach w krajowym futbolu. Oni oraz pozostałe ponad 50 tysięcy obejrzeli dzisiejszy finał Pucharu Polski, w którym ostatecznie triumfowała Legia, wygrywając 2:1.
Już od początku z jak najlepszej strony chcieli się pokazać przede wszystkim kibice jednej i drugiej drużyny. Oprawy „Nieznanych Sprawców” ze strony Legii, jak i również grup kibicowskich Arki Gdynia mogły robić wrażenie. Dymiono, śpiewano, wszystko od strony organizatora prowadził Piotr Szefer, niezawodny spiker PZPN, obecny na meczach reprezentacji Polski.
Od pierwszych minut widać było, kto chce przejąć inicjatywę. Problemy mieli "Arkowcy" równie duże jak ja z Internetem na PGE Narodowym. Od początku do gardła rzucili się legioniści, natomiast czy kogokolwiek dziwiło, że to oni chcieli prowadzić grę?
Cóż, odkąd mamy finał na Narodowym, nigdy w finale nie wygrała drużyna, której kibice znajdowali się za bramką od strony ul. Ryszarda Siwca. Zawsze to strefa za bramką po stronie al. Józefa Poniatowskiego miała na koniec więcej powodów do radości.
I właśnie w 12. minucie zapowiadało się właśnie na coś takiego. Jarosław Niezgoda znów pokazał, że jest lisem pola karnego. Piłka szukała zupełnie tak jak jesienią, gdy dawał Legii ważne zwycięstwa. To jest też niezwykłe, że gość, który w ostatniej minucie meczu z Górnikiem dał mistrzom Polski awans, teraz wyprowadził ich na prowadzenie. Na gola zasłużył najbardziej spośród całej jedenastki Legii.
Najzabawniejsze było tylko to, że gdy kibice Legii chcieli wypuścić trochę dymu ze świeć… to właśnie wtedy Jarek trafił do bramki. I pewnie część z będących za bramką Cierzniaka w ogóle nie widziała, z czego się cieszy reszta. Nie widziała gola.
Ale to jak padł drugi gol dla Legii w 29. minucie… to było kuriozum. I jednocześnie wydatna pomoc Miroslava Radovicia, który rozrzucił całą akcję na prawą stronę, a potem tak zajęty kryciem Niezgody … zapomniał, że w pole karne wbiega faulowany wcześniej Cafu (od faulu na nim właśnie zaczęła się akcja, która zakończyła się golem dla Legii). Do przerwy było 2:0 i Dean Klafurić już chłodził szampana. Gdybyśmy tylko nie mieli wśród nas Czesława Michniewicza, który przecież mawiał, jaki to jest wynik…
Co zatem zapamiętałem z pierwszej połowy? Festiwal ultrasów, bramki Legii, siermiężną grę Arki, Legię, która kontrolowała całą szerokość boiska, wiedzącą, czego chce. Kontrolującą wydarzenia.
Od tego jest jednak Leszek Ojrzyński, żeby na zdarzenia boiskowe reagować. Zrobił dwie zmiany – zdjął bezproduktywnych Jankowskiego i Bohdanowa, a wprowadził Grzegorza Piesię i… bohatera sprzed roku, Rafała Siemaszkę.
Tylko co z tego, kiedy nadeszła druga połowa i zrobiło się znów statycznie. Wtedy obudziła się znów grupa za bramką Radosława Cierzniaka. Zadymiła boisko na dobre 10 minut. Nic nie było widać.
Tak czy inaczej, właśnie wtedy, w drugiej połowie zapowiadał się długi dzień i długie dokończenie meczu. Niestety, dopadały nas czasem momenty ospałości. Niczym przed rokiem, ok. 70-80 minuty było już naprawdę ciężko.
Aha, jeśli mogę jeszcze powiedzieć coś od siebie… Grzegorz Piesio to piłkarski bandyta. Albo po prostu bandyta. Atak mogący zakończyć bardzo długą rekonwalescencją Szymańskiego. Obaj weszli na boisko po przerwie, natomiast taki napad frustracji i agresji… to trzeba ganić. I tak jak przeczytałem na Twitterze Macieja Zielińskiego: „do okręgówki” za takie zachowanie. Człowiek wchodzi w młodego zawodnika, powoduje awanturę, a Piotr Lasyk słusznie wyrzuca go z boisko. Co robi Piesio? Macha rękami na lewo i prawo. Złości się. O co, człowieku, pytam się???
A później robi się jeszcze mniej zabawnie. Ktoś z grupy kibiców Arki wystrzeliwał race(?) w kierunku murawy. Jedna nad nią przelatuje, druga i trzecia jak jakaś niewidoczna dla oczu petarda też gdzieś świsnęła. Najgorzej było, gdy jedna z rac wylądowała na murawie, a w dodatku konstrukcja iglicy podtrzymująca dach na Narodowym nawet się lekko paliła – przez dobre 10 minut. Prawda jest taka, że przez pirotechnikę straciliśmy naprawdę sporo czasu, a można było nawet narazić zdrowie zawodników i widzów. Kolejny rok z rzędu. Oprawy, które na początku były ładnym urozmaiceniem zaczęły później irytować. Najpierw nie widzimy boiska, potem pali się fragment stadionu, raca leci na murawie, a zawodnicy chcą sobie połamać nogi… źle się potoczyła druga połowa.
W doliczonym czasie poczuliśmy, że to jeszcze może nie być koniec. Dawid Sołdecki wbił gola dla Arki Gdynia. Legia dała się uśpić, jednak prowadzenia już nie oddała.
Na tym finał się zakończył. Zwycięzcą jest zatem Legia Warszawa. Dziewiętnasty puchar wędruje do Warszawy. Taki to był 2 maja 2018 roku.
Zdjęcia:
Zadymiony Narodowy
Jarosław Niezgoda piłkarzem meczu
Trybuna kibiców Arki Gdynia, znów na trybunie od strony ul. Siwca siedzieli przegrani
Jedna z opraw kibiców Legii Warszawa
Najczęściej wyświetlany komunikat dzisiejszego popołudnia
"Nieznani Sprawcy" i ich początkowa oprawa
Przez ten dym, biały dym widoczność stała się gorsza niż kiedyś na skoczni w Oslo
Pierwsza oprawa Arkowców
Arka też przywiozła świece dymne