Maszyna ruszyła - po meczu Lech - Śląsk
Debiut Adama Nawałki w roli szkoleniowca Lecha Poznań, do udanych z pewnością nie należał. Przyszedł więc czas, aby piłkarze odkupili swoje grzechy i w końcu coś ugrali. Zadanie nie należało jednak do najprostszych, gdyż po drugiej stronie boiska byli niezwykle zdeterminowani piłkarze Śląska Wrocław, który walczyli o posadę Tadeusza Pawłowskiego. Między innymi dlatego ten mecz wzbudzał aż tak wiele emocji. A jak potoczyły się jego losy? Sami sprawdźcie.
Składy:
- Lech: Burić - Gumny, Janicki, Vujadinović, Kostevych - Trałka, Tiba, Makuszewski (56' Klupś), Jóźwiak (60' Radut) - Amaral (90' Rogne), Gytkjaer
- Śląsk: Słowik - Broź, Pawelec, Golla, Cotra - Tarasovs, Radecki, Chrapek (78' Szczepan), Cholewiak, Gąska - Robak
Zanim jednak rozległ się pierwszy gwizdek sędziego, mieliśmy przyjemności odsłuchać wszystkie cztery zwrotki „Mazurka Dąbrowskiego”, który wybrzmiał z okazji 100-lecia wybuchu Powstania WIelkopolskiego. Po tym oto tradycyjnym rytuale rozpoczęło się spotkanie, które prawdę mówiąc, czterech liter nie porywało. Nie wiem, jak to zabrzmi, ale przez pierwsze 40 minut, najciekawszą rzeczą była biało-czerwona oprawa zaprezentowana przez fanatyków „Kolejorza". Oczywiście nie było to zbytnio związane z samym widowiskiem ze strony czysto sportowej, ale taka jest prawda.
Przez wyżej wspomniane 40 minut najgroźniejszymi okazjami, jakie stworzyli sobie piłkarze obu drużyn, były uderzenia z rzutów wolnych, które poszybowały jakieś... 5 metrów nad bramką. A co z pozostałymi pięcioma minutami? Na pewno były dużo ciekawsze pod względem zagrożenia podbramkowego. Wszystko dzięki Christianowi Gytkjaer'owi, który zdecydował się na dosyć efektowny strzał z około 25 metrów, lecz nie udało mu się pokonać bramkarza gości - Jakuba Słowika i na tablicy wyników wciąż mieliśmy bezbramkowy remis. No i w sumie to byłoby na tyle z tej pierwszej odsłony, więc nie pozostało nam nic innego jak przenieść się na drugą część spotkania.
Ta niestety znów nie prezentowała jakiegoś wysokiego poziomu, choć trzeba przyznać, że była dużo lepsza od pierwszej. Bardzo dobre okazje do zdobycia bramek mieli Michał Chrapek i Djordje Cotra po stronie Śląska oraz Christian Gytkjaer i Joao Amaral dla Lecha. Ich strzały nie znalazły jednak drogi do bramki, gdyż na ich przeszkodzie za każdym razem stawali bardzo dobrze spisujący się dziś bramkarze.
Czas leciał, a zawodnicy wciąż próbowali uratować to jakże słabe spotkanie. Próbowali, próbowali i w końcu się udało. Na 10 minut przed końcem spotkania, po bardzo dobrym odbiorze Joao Amarala, świetnej indywidualnej akcji Joao Amarala i fenomenalnym uderzeniu z ponad 20 metrów również Joao Amarala, Lech Poznań w końcu wyszedł na prowadzenie. Po tej bramce gra jeszcze bardziej się ożywiła i mogłoby się wydawać, że kolejne bramki wiszą w powietrzu. Bardzo odważnie do przodu ruszył Śląsk, który za wszelką cenę chciał uratować posadę Tadeusza Pawłowskiego, dla którego mecz z „Kolejorzem” mógł być ostatnim w roli szkoleniowca Śląska.
Niestety na staraniach się i zamiast do prowadzić do remisu Śląsk dopuścił do straty kolejnej bramki. W 98. minucie po fachowo wyprowadzonym kontrataku, bardzo dobrym wykończeniem popisał się Gytkjaer, który ustalił wynik spotkania. Pomimo tego, że ich gra nie była jakaś porywająca to można mieć nadzieję, że wszystko powoli wraca na właściwe tory. Oznacza to, że już teraz możemy powiedzieć, że maszyna ruszyła. Czy ktoś ją powstrzyma? Prawdopodobnie Zagłębie Sosnowiec już za tydzień, gdyż jesteśmy w Lotto Ekstraklasie, w której dzieją się rzeczy nie z tej Ziemii.