Wielkie rozczarowanie na Stamford Bridge!
To spotkanie oczywiście nie zapowiadało się na pojedynek, o którym będzie się mówić tygodniami, a składy z tego meczu będą za 20 lat z pamięci cytowane przez komentatorów, jednak można było mieć wobec tego meczu dość duże wymagania. Z jednej strony Chelsea, która zajmuje 4. miejsce w tabeli i pod wodzą Maurizio Sarriego prezentuje naprawdę dobry futbol, a z drugiej Southampton, który całkiem niedawno pokonał Arsenal, czyli innego kandydata do TOP 4 na koniec sezonu. Jak to jednak z takimi meczami czasem bywa - z dużej chmury spadł mały deszcz, a właściwie ledwo odczuwalna mżawka.
Składy:
Chelsea: Arrizabalaga - Azpilicueta (c), Rudiger, Luiz, Alonso - Jorginho, Kante, Barkley (68' Fabregas) - Willian 37' Loftus-Cheek), Morata, Hazard
Southampton: Gunn - Yoshida, Vestergaard, Bednarek - Valery Romeu (c), Ward-Prowse, Cedric - Redmond (95' Stevens), Ings (46' Long), Armstrong (89' Austin)
Nie ma się co oszukiwać - od pierwszej połowy tego meczu ciekawsze bywa wynoszenie śmieci. Z boiska wiało taką nudą, że aż zacząłem rozmyślać nad sensem istnienia. Całość można by streścić mniej więcej w ten sposób: Chelsea miała piłkę, jednak absolutnie nic z tego nie wynikało, a "Święci" bardzo mądrze się bronili, nie dopuszczając "The Blues" dalej niż na 20. metr przed własną bramką. Zaskakująco łatwo piłkę tracił Eden Hazard, Williana zauważyłem dopiero w momencie, kiedy musiał opuścić boisko, a Alvaro Morata...ehhh, dobra, nie ma sensu kopać leżącego. Ale na szczęście to jest Premier League i nawet jeśli mecz jest nudny, to ma momenty - tak jak w 34. minucie, kiedy strzał Hazarda kapitalnie obronił Angus Gunn albo 5 minut później, kiedy po świetnej zespołowej akcji zablokowany został Morata. Nie ma jednak wątpliwości, że w pierwszej połowie oglądaliśmy bardzo kiepskie widowisko. Przynajmniej jak na standardy tej ligi.
Druga połowa zaczęła się od całkiem niezłego uderzenia Stuarta Armstronga, jednak Kepa Arrizabalaga był na posterunku i sparował ten strzał na rzut rożny. W 58. minucie mieliśmy pierwszą w tej części meczu dobrą okazję dla "The Blues" - w swoim stylu z lewej strony do środka ściął Hazard i oddał strzał, ale Gunn po raz drugi w tym meczu wyszedł zwycięsko z pojedynku z Belgiem. Ogólnie druga połowa była o wiele ciekawsza niż pierwsza - może stuprocentowych sytuacji też było jak na lekarstwo, ale gra toczyła się w sposób zdecydowanie bardziej dynamiczny, niż miało to miejsce w pierwszej części spotkania.
W 70. minucie powinniśmy mieć 1:0 dla gospodarzy. W końcu błysnął Hazard - Belg po genialnym dryblingu podał do Fabregasa, który z pierwszej piłki wystawił patelnię Moracie. Nawet on nie mógł tego zepsuć, jednak radość kibiców była przedwczesna, ponieważ sędzia liniowy zasygnalizował spalonego byłego piłkarza Realu. Problem w tym, że o żadnym ofsajdzie nie mogło być mowy. Tak na marginesie - nie wiem, czy to jest jakaś klątwa, ale właściwie w każdym meczu Premier League, który mam przyjemność relacjonować, jest przynajmniej jedna poważna pomyłka arbitra. A skoro tak się dzieje, mnie nie pozostaje nic innego, jak po raz 19495 raz zaapelować: DAWAĆ W KOŃCU VAR DO TEJ LIGI.
Po tej sytuacji Chelsea rozpoczęła ponad dwudziestominutowe walenie głową w mur. Właściwie wszystkie akcje "The Blues" kończyły się jeszcze przed polem karnym Southampton. Jedynym wyjątkiem była kolejna świetna okazja Alvaro Moraty, jednak tym razem nie sędzia, a Angus Gunn uchronił swój zespół przed stratą bramki. Swoją drogą młody Szkot zaliczył swoisty debiut marzeń - bez wątpienia "Święci" nie wywieźliby tego remisu, gdyby nie jego genialne interwencje.
Piłkarze Chelsea na pewno mają prawo odczuwać spory niedosyt po tym meczu - co prawda ich gra była daleka od ideału, jednak można zaryzykować tezę, że sędzia po prostu pozbawił "The Blues" zwycięstwa. Natomiast gracze Southampton w 100% wykonali plan na ten mecz. Zagrali bardzo dobrze w defensywie (duża w tym zasługa Jana Bednarka, który mocno uprzykrzał życie Hazardowi), no i mieli genialnego Gunna na bramce. Cenny punkt w walce o utrzymanie wywalczony, ale aby pozostać w Premier League, "Święci" w kolejnych potyczkach będą musieli wykazać nieco więcej kreatywności z przodu, bo polotu i fantazji w ich ofensywnych poczynaniach jest tyle, ile sensu w filmach Patryka Vegi.