Podsumowanie 22. kolejki Premier League
Rok powoli się rozkręca, studenci zaraz wchodzą w okres sesji, a Premier League jak grało, tak gra. Dobrze, że chociaż to się nie zmienia. Dwudziesta druga kolejka miała być jedną z wielu standardowych serii spotkań, która nie powinna być od innych ani gorsza, ani lepsza. Jak większość w tym roku miała dla nas przygotowany specjalny spektakl w postaci szlagieru, którym w tym konkretnym wypadku było spotkanie Tottenhamu Hotspur z Manchesterem United. Były też inne ciekawe mecze, szczególnie to poniedziałkowe między średnim ostatnio Manchesterem City, a uwielbiającym mocnych przeciwników Wolverhampton Wanderers. Kto wyszedł z tych spotkań zwycięsko? Czy Jan Bednarek znowu zagrał cały mecz? Czy Fabiański wreszcie zachował czyste konto? Zapraszam.
Tę serię spotkań inaugurowały derby Londynu. West Ham United podejmował Arsenal, który po świetnym starcie w tym sezonie coraz bardziej popada w nijakość. Młoty za to się rozkręcają i pokazały to w tym spotkaniu. Podopieczni Manuela Pellegriniego wygrali 1-0 po golu Declana Rice’a, czyli tego młodego Anglika, który wszyscy się jarają i chcą go kupić. Widać dlaczego. Najlepszym obrazkiem spotkania wcale nie jest jednak bramka tego piłkarza, a fakt, że Felipe Anderson był w stanie wyprowadzić kontratak, biegnąc na pełnej szybkości i jednocześnie poprawiając sobie rękawiczki. Zawodnicy Arsenalu tak bardzo go odpuścili, że Brazylijczyk pewnie dałby radę jeszcze zaparzyć sobie herbatkę. Tym sposobem Kanonierzy coraz bardziej oddalają się od Ligi Mistrzów i chyba będą musieli się powoli przyzwyczajać do życia bez niej. W sumie to mniej stresu, na co to komu się tak denerwować, jak można ograć jakichś łepków z Azerbejdżanu czy Norwegii w czwartek wieczorem.
Nieprzerwanie skuteczny jest za to Liverpool. Podopieczni Jurgena Klopp przyjechali do Brighton, gdzie mieli zdobyć stosunkowo łatwe trzy punkty. Z tym „stosunkowo łatwo” było jednak bardzo różnie. Mewy długo skutecznie się broniły i nie pozwalały Liverpoolczykow na zbyt wiele, choć ci naprawdę starali się ich sforsować. Udało się to wręczcie w 50 minucie, ale „The Reds” potrzebowali do tego rzutu karnego, który oczywiście na bramkę zamienił Mohammed Salah. To spotkanie niby nie było efektowne, a wręcz słabe w wykonaniu Liverpoolu, ale tak paradoksalnie grają mistrzowie. Nawet kiedy im nie idzie, oni i tak wygrywają, potrafią dostarczać konsekwentne rezultaty niezależnie od dyspozycji i to się chwali. Ciekawe tylko kiedy się potkną, a w zasadzie to poślizgną.
Tego dnia grała też Chelsea. The Blues chcieli wykorzystać potknięcie Arsenalu i spokojnie usadowić się na czwartym miejscu, kilka punktów nad nimi. „The Blues” mieli całkiem proste zdanie, bo musieli ograć u siebie znów zbliżające się do strefy spadkowej Newcastle. Podopieczni Maurizio Sarriego szybko zaczęli dominować na boisku i już w 9 minucie zdobyli przewagę za pomocą Pedro, który pod wodzą Włocha przeżywa chyba trzecią młodość. Potem nieoczekiwanie sprawy skomplikował Clark, który jeszcze przed przerwą postanowił zrobić im psikusa i wyrównać stan gry. Chelsea nie byłaby jednak sobą, gdyby poddała się w tym momencie i zaczęła napierać, a zmasowany atak przyniósł wreszcie efekt, gdyż gola zdobył kuszony ostatnio wielkimi, chińskimi pieniędzmi Willian. Jorignho za to, pomimo największej ilości podań w Premier League, wciąż jest bez asysty. Proza życia.
Hitem kolejki było starcie Manchesteru United z Tottenhamem. „Koguty” miały ambitne plany podjąć „Czerwone Diabły” już na swoim nowym obiekcie, ale tam znowu coś się opóźnia i prawdopodobnie będą grały na Wembley do końca swoich dni. To nie wróży dla nich zbyt dobrych rezultatów, bo wychodzi na to, że klątwa tego stadionu, która wydawała się być już dawno zażegnana, powoli wraca. Tottenham przez znaczną część meczu było bowiem zespołem lepszym i tylko na kilkanaście minut pierwszej połowy oddał inicjatywę gościom. To jednak nie przeszkodziło im w strzeleniu jedynej w tym spotkaniu bramki. Jednakże ani Rashford, czyli zdobywca gola, ani asystujący mu Pogba nie byli bohaterami tego spotkania, bo cały splendor i chwała spłynęły na Davida De Geę. To, co Hiszpan wyczyniał między słupkami mogło przypominać jego najlepsze mecze w karierze i sprawiało, że zastanawialiśmy się, kim do licha ciężkiego był facet, który stał w bramce „La Furia Roja” na Mundialu.
Kolejkę również kończył Manchester, ale tym razem ten błękitny. „Obywatele podejmowali na swoim obiekcie Wolverhampton Wanderers. Faworytem oczywiście byli gospodarze, ale smaczku temu spotkaniu dodawały dwa czynniki. Po pierwsze, podopieczni Pepa Guardioli lubią ostatnio głupio gubić punkty. Po drugie, „Wilki” już raz im je zabrały w tym sezonie, po niesłusznie uznanym golu Willy’ego Boly’ego. Francuz był również gwiazdą tego spotkania i ponownie nie można było powiedzieć o nim zbyt pozytywnych zdań. Dostał bowiem szybką czerwoną kartkę za brutalny faul, przez co w zasadzie ustawił przebieg spotkania. Już wcześniej Manchester City objął prowadzenie, ale od tego momentu zaczęła się dominacja. „Obywatele” wygrali ostatecznie tylko 3-0, bo przewagę mieli ogromną i mogli zdecydowanie brutalniej przycisnąć swoich rywali do narożnika, ładując im jeszcze kilka pokaźnych sierpów w postaci kolejny goli. Pogoń za Liverpoolem trwa, a marzenia o mim wygranym zakładzie z Dissblasterem powoli się oddalają.
Co działo się na innych stadionach? Przede wszystkim powiedzmy co nie co o Janie Bednarku. Polak jest jedynym piłkarzem „Świętych”, który wystąpił w każdym spotkaniu w pełnym wymiarze czasowym pod wodzą Ralpha Hasenhutla. Tym razem oczywiście też znalazł się w wyjściowym składzie i zagrał bardzo poprawnie, a jego zespół zgarnął trzy punkty kosztem Leicester City. W innych spotkaniach nie było ani fajerwerków, ani niespodzianek. Jeśli ktoś oglądał mecz Cardiff z Huddersfield to pozostaje mu tylko współczuć. Te dwie godziny z życia już nigdy do niego nie wrócą, a lepiej można byłoby je spożytkować chociażby na chuchanie na schnącą farbę na ścianie. Prawdopodobnie nawet to byłoby bardziej ekscytujące.