Podsumowanie 36. kolejki Premier League
Po tej, minionej już kolejce zostały nam do rozegrania dwa spotkania w ramach Premier League. Mimo tego, że rozgrywki są już na ostatecznym wykończeniu, wciąż nie wiemy o kilku szczegółach. "Szczegółach" to z resztą mocne niedopowiedzenie, bo przecież nieznany jest mistrz, skład pierwszej czwórki, która awansuje do Ligi Mistrzów i ostatni spadkowicz. Co więc działo się w ten weekend, że nic się jeszcze nie wyjaśniło?
Zaczęło się wyjątkowo już w piątek, kiedy to Liverpool podejmował Huddersfield. Goście od dawna są już pewni spadku, więc nie mogliśmy nawet przypuszczać, że postawią przed gospodarzami jakikolwiek opór. No i nie postawili. Liverpool bez problemu przejechał się po nich, wbijając im aż 5 bramek. Zarówno Mane, jaki i Salah zdobyli po 2 gole. Jak tak dalej pójdzie, to na koniec sezonu podzielą się Złotym Butem. No bo przecież nie mistrzostwem, nie?
Granie w sobotnie popołudnie rozpoczynał Tottenham, który na nowym stadionie podejmował West Ham. Ten obiekt jest dla "Kogutów" niezwykle szczęśliwi. Odkąd się tu przenieśli, nagle przypomnieli sobie, jak powinno się grać w piłkę nożną. Do tej soboty nie stracili ani jednego gola. Szkoda tylko, że miało to miejsce akurat w tym spotkaniu, w którym nic też nie potrafili strzelić. Tym samym "Młoty" za sprawą Michaila Antonio wywiozły 3 oczka ze stadionu rywala. Sam piłkarz tak bardzo się cieszył z tego gola, że przy cieszynce odcięło mu prąd, gdyż z podekscytowania posuwał on powietrze. Miejmy nadzieję, że już z nim wszystko w porządku. W sensie z Antonio, a nie z Tottenhamem.
Poważne drużyny kontynuowały swoje spotkania w niedzielę, choć biorąc pod uwagę to, co się w trakcie nich działo, muszę się poważnie zastanowić nad słusznością epitetu, którego użyłem. Arsenal chociażby mierzył się z Leicester i powinien wygrać, by powalczyć o Ligę Mistrzów. "Kanonierzy" wpadli jednak na pomysł, że utrudnią sobie życie i jeszcze w pierwszej połowie byli zmuszeni do grania w osłabieniu, gdyż dwie żółte kartki wyłapał Maitland-Niles. "Lisy" świetnie radziły sobie w liczebnej przewadze i wbiły rywalom aż trzy gole. Kto to słyszał, żeby ekipa Brendana Rodgers zaliczała dobrą końcówkę sezonu? Na pewno nie Liverpool.
Mniejsze jaja były za to w Burnley. "The Clarets" zapewniali kibiców Liverpoolu, że im pomogą, bo od kiedy są w Premier League, zawsze wygrywają z broniącym tytułu mistrzem. Jak to bywa przy okazji reguł, przydają się od nich wyjątki i takowy miał miejsce właśnie w niedzielę. Burnley faktycznie napsuło sporo krwi rywalom, ale ostatecznie Sergio Aguero zdołał wcisnąć im bramkę, czym umożliwił "Obywatelom" powrót nad fotel lidera. Oby na zawsze.
Hitem tej serii spotkań było starcie Manchesteru United z Chelsea. Wyniki tej kolejki potoczyły się tak, że "Czerwone Diabły" mogły nawet awansować do pierwszej czwórki, gdyby udało im się wygrać. Nawet zaczęły się do tego przymierzać, bo prowadzenie, po niezwykle składnej jak na ten zespół akcji dał im Juan Mata. Potem jednak David De Gea przypomniał, że jednak jest średniakiem, wypluł niegroźny strzał Rudigera, który dobił mu Marcos Alonso. Dalej w tym spotkaniu już nic nie ekscytowało, więc nie zmieniła się ani niczyja pozycja w tabeli, ani mój stan emocjonalny.
A co działo się na innych stadionach? Ciekawe spotkanie obserwowaliśmy w Southampton. Gospodarze podejmowali Bournemouth z Arturem Borucem w pierwszym składzie. Żaden z grającym w tym meczu Polaków nie mógł pochwalić się wieloma szczęśliwymi interwencjami, bo spotkanie zakończyło się remisem 3-3. Dobrze, że obydwa zespoły o nic już w zasadzie nie grają. W bezpośrednim starciu o siódme miejsce Wolverhampton ograł na wyjeździe Watford, czym praktycznie przypieczętował sobie możliwość awansu do Ligi Europy. Ej, a jakby co, to tabela wygląda tak: